[ Pobierz całość w formacie PDF ]
trochę mnie nie było, ale, kurczę, dzwonię. - Kozioł czuł, jak pot spływa mu zimną kroplą po
kręgosłupie i wpływa w spodnie. - Teraz jestem na Zląsku z powrotem i mogę do ciebie do
Będzina przyjechać bez problemu, tak że tego... no nie wiem, no co myślisz? Bo wiesz, ja
bym ci coś musiał podrzucić.
Cisza. Słychać tylko, jak brzęczy to radio po drugiej stronie kabla. Reklamy idą.
- No to coś chyba nie za bardzo, co? - Kozioł zaczął się poddawać. - Nie chcesz,
żebym przyjechał?
- Pffffff - sapnęła matka jakby z rezygnacją, wydmuchując z siebie powietrze. Jakby
była pękniętym balonikiem. A przecież właśnie tym była od lat. - No dobra, no to przyjedz.
Na grób byś mógł iść, wstyd tyle czasu ojca nie odwiedzić.
- No, mama, fajnie - Paweł aż pokraśniał z zachwytu. - To pewnie, że pójdziemy i na
grób, i wszędzie. To ja może jeszcze zadzwonię do ciebie, to się umówimy, bo wiesz, z tą
pracą teraz to trochę mam obowiązków więcej, no i wiesz, jak to jest, jak się pracuje, prawda,
ciężko tak coś na sztywno ustawiać, bo to może wypaść to czy tamto, no sama wiesz. I bym ci
to przywiózł... coś bym na trzy dni musiał u ciebie przechować, okej? - dopadła go nerwowa
logorea, sraczka słowna. Ale nie tylko słowna, poczuł, jak wnętrzności, spięte do tej pory
stresem, rozluzniają się i daje o sobie znać piekący ból brzucha, ech, to jelito drażliwe. -
Mamo, to ja teraz kończę, wkrótce się odzywam i się widzimy, tak?
- No, zobaczymy - szepnął pęknięty balonik i odłożył słuchawkę.
A Kozioł, rozpinając spodnie, biegiem ruszył do łazienki, skąd przez długie minuty
nie wychodził.
Na plebanii w soboty gotowano i myto, co myć można było. Kucharka Miecia, jedząc
chleb z pasztetową, zaglądała do garnków i mieszając, siorbała ich zawartość z drewnianej
warzechy. Rosół z kury i włoszczyzny, makaron domowy, rolada, kapusta, kluski, dla siedmiu
osób, dla proboszcza bez klusek, bo się odchudza. No ale to i tak ogromne ilości żarcia, bo
nawet ten Mirek Zapłata, co waży dwadzieścia kilo, żre, jakby mu zaraz mieli Niemcy przyjść
i zabrać talerz. Co on taki chudy, może tasiemca ma? Taki wymoczek bidny...
- Pani Mieciu - tubalny bas proboszcza wytrącił ją z rozmyślań przy śniadaniu. - Z
kurii przyjechał dziś mój wielki przyjaciel. Kiedy przyjechał, ja jadłem kanapkę... Ale miałem
tylko jedną, i właśnie do pani przychodzę, żeby mi pani nakroiła jeszcze trochę chleba, no i
kawy zrobiła, dobrze?
- No dyć już robia, księże proboszczu, ino woda się zagotuje i wom przyniesa, ja? -
dla Mieci nie było zadań nie do wykonania. Ksiądz proboszcz prawie nigdy nie żałował, że
zatrudnił ją, a nie zakonnicę, jak większość jego kolegów. Normalna baba, dobra kucharka,
żadnych tam Ojcze nasz, tylko konkretnie: się zrobi, się załatwi, nie jak te siostrzyczki u
Staszka na probostwie, co to pół dnia się modlą, prawda, zamiast na przykład umyć okna czy
coś ugotować takiego ekstra. A Miecia, proszę bardzo, modli się w domu, a w robocie
pracuje. I to je richtig fajn.
Ksiądz proboszcz reprezentował tradycyjne podejście do kobiet w kościele, jedyna,
jaką naprawdę był w stanie cenić, to Matka Boska, reszta, no cóż, umówmy się, "kobieto,
puchu marny", jak pisał poeta. To się do sporu teologicznego ma nijak. Z kobiet realnych to
on lubił Miecię i swoją mamusię. I starczy. Celibat w końcu wymyślono w jakimś celu. Kiedy
był młodszy, owszem, przyznaje, miewał o nich jakieś nieczyste myśli, ale dziś, z
perspektywy czasu i doświadczenia duszpasterskiego wiedział, że to po prostu była
niedojrzałość. Wystarczało mu całkowicie uwielbienie parafianek, które trzymał krótko, dla
których był ostry, którym zadawał mocne pokuty, dotkliwe, zwłaszcza za grzechy związane z
łóżkiem, żeby wiedziały, że białe ma być białe, a czarne czarne, a nie odwrotnie.
Kobieta w kościele? Nigdy! No chyba że taka Miecia, do pomocy. I starczy. Ksiądz
proboszcz zajrzał do garnka, powąchał bulgoczący rosół i uśmiechnął się pod nosem. Miecia
zalała kawę w dzbanku i powiedziała: - No to idzcie se już do siebie, księże proboszczu, już
wom zaraz przyniesa talyrze i kawa.
Gdy proboszcz i Miecia rozmawiali w kuchni, ksiądz Mirek Zapłata właśnie
przechodził korytarzem łączącym aneksy mieszkalne wszystkich księży. Na kanapie zwanej
gościnną siedział gość księdza proboszcza, przedstawiciel kurii, ksiądz doktor, znany i
szanowany od KULu po Watykan. Mirka znał od małego, sam go namawiał do kapłaństwa,
widząc w nim wielki potencjał duchowy i ogromną wrażliwość. Mirek przysiadł się od razu.
- Och, księże doktorze - powiedział. - Jak mnie jest brak pracy naukowej!
- Księże Mirku drogi - zadudnił basem ksiądz doktor. - Taka ta nasza służba Panu
Bogu. Jeszcze pojedzie ksiądz na te studia do Włoch, spokojnie, co ma wisieć, nie utonie, ale
teraz jest posługa w parafii, tu księdza potrzebują.
- Ja wiem, wiem - Mirkowe oblicze było smutniejsze niż zwykle. - Ale ja się chyba
nie nadaję do tej pracy, no Bóg mi świadkiem. Ja nie rozumiem problemów tych ludzi, nie
potrafię się z nimi dogadać, mam wrażenie, że oni oczekują ode mnie czegoś innego, czegoś
więcej, jakiegoś zaangażowania, a ja nie potrafię im tego dać.
- Księże Mirku, gruba przesada, przecież mam sygnały, że idzie księdzu świetnie, że
parafianie księdza szanują, cenią, że praca w szkole też daje księdzu satysfakcję. No co, może
mi ksiądz powie, że nie daje rady. Jak księdzu potrzeba pomocy, to ja pomogę, naprawdę,
proszę się do mnie zwracać.
Mirek już od dawna myślał o tym, jak się wyrwać z pracy w parafii, jak wrócić na
studia teologiczne, jak w ogóle wyjechać z tego cholernego Zląska, którego częścią wcale się
nie czuł, którym jakoś w skrytości ducha gardził. Wstydził się swoich korzeni, rodziców
pochylających spółgłoski, gdy mówią po polsku, pradziadka powstańca, klusek i modrej
kapusty. I wtedy, gdy siedział z księdzem doktorem poetą, wpadł nagle na znakomity pomysł,
który być może zaowocowałby jakimś bonusem, jakimś ominięciem procedur, jakimś
wsparciem przy planach wyjazdu na studia do Rzymu. Gdyby mu się udało zbliżyć do
arcybiskupa, gdyby mógł wejść bardziej w te zamknięte i niedostępne kręgi, gdyby, gdyby...
- Księże doktorze - powiedział - my chcemy ściągnąć do szkoły arcybiskupa. Pomoże
nam ksiądz?
- Mirku złoty, pomogę!
*
Przeminęła kolejna ciepła wrześniowa sobota. Skończyła się pobożna niedziela, lody
waniliowe, które Magda Orzeszko kupiła sobie i zjadła po obiedzie u rodziców, już dawno
spłynęły do kanalizacji, wybrzmiały dawno nuty pieśni wyśpiewanych przez Jakuba i oazę na
mszy o trzynastej, przyszedł poniedziałek, którego nikt nie lubi, Jaś Broda znów dostał lufę z
czterech przedmiotów za brak pracy domowej, Agnieszka i Marian Jojko zamienili ze sobą
dziesięć zdań, a babka znów zgromadziła wodę z prania do mycia butów, żeby każdego dnia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]