[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie, najpierw Marowitz - powiedział Vincent. -Jutro rano polecisz do Phoenix, żeby
z nim pogadać. Ojciec chce odzyskać pieniądze i uważa, że jeśli dobrze przyciśniesz
Marowitza, zaprowadzi cię do Hellera.
- Myślisz, że Marowitz był z nimi w zmowie?
- Charley, skąd mam wiedzieć? Ale Louis sam tego nie wymyślił, więc ktoś musiał
mu pomóc.
Rozdział 7
Charley wylądował w Phoenix o drugiej po południu. Był upał. Wynajął samochód,
pojechał do hotelu w centrum miasta, wziął prysznic, i dopiero wtedy zadzwonił do Virgila
Marowitza.
- Pan Charley Par-ta-nna! - zaśpiewał do słuchawki Marowitz. - Cóż to dla mnie za
zaszczyt! Jest pan tu, w Phoenix? Kiedy możemy się spotkać?!
Charley początkowo nie bardzo wierzył, że Marowitz uważa ludzi ze środowiska
prawie za gwiazdy filmowe, ale ton głosu jego rozmówcy przekonał go, że Vincent nie
kłamał. Niemal wbrew sobie, zaczął sobie przypominać, jak zachowywał się Bogart,
kiedy chciał pokazać, że nie warto z nim zadzierać. Czuł się jak idiota do kwadratu, ale
powiedział srogim głosem:
- Słuchaj, Marowitz, chcę sobie uciąć z tobą krótką pogawędkę. Za dwadzieścia
minut podjadę pod twoje biuro. Masz czekać na ulicy.
Odwiesił słuchawkę i włożył czarną koszulę z krótkimi rękawami, czarne spodnie i
okulary słoneczne. Wziął mapę Phoenix, którą dostał, kiedy wynajmował samochód i
sprawdził dojazd do głównego biura przedsiębiorstwa podatkowego Pieniądze dają
szczęście .
Kiedy dotarł na miejsce, zobaczył, że przed budynkiem stoją cztery samotne osoby,
więc nacisnął na moment klakson; do wozu natychmiast podbiegł niski, uśmiechnięty
mężczyzna, z wyglądu przypominający bańkę-wstańkę.
- Pan Partanna? - spytał radośnie cienkim głosem, mającym wyższy ton niż gwizdki
przeznaczone dla właścicieli psów.
Charley skinął głową.
- Virgil Marowitz - przedstawił się wesoły grubasek, po czym otworzył drzwi wozu i
wsunął się do środka. - Panie Partanna, to dla mnie prawdziwy zaszczyt i ogromna
przyjemność. Czy możemy mówić sobie po imieniu? - Chwycił się obiema rękami za
głowę i zapiał ze szczęścia. - Aż nie mogę uwierzyć, że jadę ulicami Phoenix w jednym
wozie z Charleyem Partanna, wykonawcą rodziny Prizzich! Co za rozkosz!
Jak mam rozmawiać z tym wariatem? - zastanawiał się w myślach Charley.
Przecież to nie przelewki! Okantowano Prizzich na grubą forsę! Bogart w żadnym ze
swoich filmów nie odegrał tej sceny lepiej, niż Charley w rozmowie z Marowitzem.
34
- Posłuchaj mnie, przyjacielu - zaczął. Przeleciałem kilka tysięcy mil, żeby ci
powiedzieć, że twój koleś, Marxie Heller, zwędził moim przyjaciołom siedemset
dwadzieścia dwa tysiące i osiemdziesiąt pięć dolców.
- Marxie? Myślałem, że jego ksywka to Płucko!
- Zamknij ryj. Wypiszesz czek na ukradzioną sumę i pojedziemy do banku, żeby go
poświadczyć. Jasne? A teraz pytam cię po raz pierwszy i ostatni: gdzie jest Marxie
Heller?
- Panie Partanna, od ponad czterech lat ani go nie widziałem, ani z nim nie
gadałem! Dokąd jedziemy?
- Pojezdzimy sobie, dopóki się nie ściemni, a potem wysiądziesz, wezmiesz z
tylnego siedzenia łopatę i wykopiesz dół. Wtedy cię zastrzelę, wrzucę do dołu i przysypię
ziemią.
Marowitz odwrócił się i spojrzał na tylne siedzenie. Leżała na nim nowiutka łopata.
- Naprawdę nie ma dla mnie ratunku? Boże, jakie to podniecające! Ileż razy
marzyłem o tym, żeby być obecny przy wykonywaniu mafijnego wyroku, ale nawet w
najśmielszych snach nie wyobrażałem sobie, że sam padnę ofiarą krwiożerczego
gangstera!
- Krwiożerczego gangstera? - powtórzył Charley.
Charley, czy naprawdę nie ma dla mnie ratunku? - Jest. Jeśli dasz mi czek i Hellera,
będziesz mógł spać tej nocy we własnym łóżku.
W takim razie rzekł Marowitz -- nie musimy dłużej jezdzić. Możemy od razu udać się
do mojego biura; wypiszę ci czek i poświadczę od ręki.
- Dobra. A co z Marxie em Hellerem?
- Nie mam pojęcia, Charley, gdzie się podziewa, więc nie jestem w stanie ci pomóc.
Mogę ci za to doradzić coś bardzo sensownego. Ale zanim to uczynię, chcę ci
powiedzieć jedno: nie wierzę, że mógłbyś mnie zabić, a to ze względu na skomplikowane
zasady finansowania naszej sieci kablowej. Sześćdziesiąt pięć procent
czterdziestomilionowej inwestycji należy do Prizzich, ale tylko dopóki ja jestem cały i
zdrów, bo beze mnie rozpadłby się kredytowy fundusz obrotowy, z którego płyną
pieniądze na rozruch. Wszedłem w spółkę z Prizzimi, kiedy zorientowałem się, że mogę
potrzebować ochrony. Jeśli mi się coś przytrafi, z miejsca urwą się kredyty. Ed Prizzi
świetnie zdaje sobie z tego sprawę. Gdybyś więc dał mi w czapę, że posłużę się tym
jakże malowniczym zwrotem z waszego żargonu, rodzina Prizzich straciłaby sto razy
więcej, jeśli chodzi o honor i gotówkę, niż ta nędzna sumka, którą zwędził Heller.
- Rany, Virgil, ale z ciebie numer! - zawyrokował Charley ze złością, ale i podziwem.
- O tak, dam ci czek - obiecał Marowitz. - Ed Prizzi nigdy nie pozwoli nikomu go
zrealizować, ale coś ci powiem: jeśli Vincent Prizzi zechce zrobić mi tę przyjemność i
zażąda, abym się stawił przed naczelną radą syndykatu zbrodni, lub nawet tylko przed
komisją chicagowskich i nowojorskich rodzin - każde z tych ciał to przecież ostateczny
trybunał amerykański - a rada albo komisja uzna, że mam zwrócić pieniądze, bo cztery
lata temu z mojego poręczenia Marxie Heller dostał pracę w Vegas, zapłacę co trzeba z
największą radością, pod warunkiem, że taki wyrok zapadnie w mojej obecności.
Virgil...
35
Tak, Charley?
A... gówno! - warknął Charley i gwałtownie zawrócił wóz. - Mam dość tego upału!
Jedziemy do hotelu; zaczekasz, a ja zadzwonię do Nowego Jorku.
Vincent Prizzi powiedział Charleyowi, żeby nie odchodził od telefonu, zaraz do
niego oddzwoni. Zadzwonił po siedmiu minutach.
- Ktoś pojebał sprawę, Charley - oświadczył. - Najlepiej postaw Marowitzowi
kielicha.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]