[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drzewa magnolii i przywiał pod drzwi frontowe. Poza tym w
domu było ciemno.
Nie sądził, by bezpośrednio po zabiciu swoich rodziców
Anson wrócił do domu, umył się i poszedł grzecznie spać.
Musiał być gdzieś poza domem i coś knuć.
Honda nie stała już przy krawężniku, tam gdzie ją zo-
stawił, kiedy przyjechał tu po raz pierwszy, na polecenie
porywaczy Zaparkował przy następnej przecznicy, zjadł do
końca batonik Hersheya, zasunął szybę i zaniknął na klucz
chryslera windsora. Otoczone współczesnymi pojazdami
auto przyciągało niestety uwagę muzealny eksponat w
salonie automatów.
Mitch podszedł do wylotu alejki, którą wjeżdżało się do
garażu Ansona. Zwiatła paliły się na niższym piętrze dru-
giej części blizniaka, nad dwoma dwustanowiskowymi ga-
rażami.
Pewni ludzie nie śpią o wpół do czwarte] w nocy, ponie-
waż mają pilną pracę. Inni, ponieważ cierpią na bezsen-
ność.
Stojąc w alejce, Mitch rozstawił szeroko nogi, żeby
oprzeć się wiatrowi. Przyjrzał się uważnie oknom z zasu-
niętymi zasłonami.
Wchodząc do biblioteki Campbelła, wkroczył w nową
rzeczywistość. Widział teraz wszystko o wiele wyrazniej niż
poprzednio.
Skoro Anson miał osiem milionów dolarów i całkowicie
spłacony jacht, to posiadał również obie części blizniaka, a
nie, jak twierdził, tylko jedną. Mieszkał w mieszkaniu od
frontu, a w tym z tyłu szukał zastosowań teorii lingwi-
stycznej do tworzenia oprogramowania względnie innych
rzeczy, które przyniosły mu fortunę.
Za zasuniętymi zasłonami nie ślęczał w nocy jego sąsiad.
Krył się za nimi sam Anson, pracujący przy komputerze.
Być może kreślił kurs jachtu do przystani, w której nie
zdoła go dosięgnąć prawo.
Za furtką była wąska alejka biegnąca z boku garażu. Mi-
tch wszedł tamtędy na wyłożony tłuczoną cegłą dziedzi-
niec, który oddzielał od siebie dwa apartamenty. Oświetla-
jące go lampy były zgaszone.
Ceglane patio otaczały rabatki, na których rosły krzaki
nandiny i różne paprocie, a także bromelia i anturium o
czerwonych kwiatach.
Obie części blizniaka, wysokie boczne ogrodzenia oraz
stłoczone na wąskich działkach sąsiednie zabudowania
skutecznie blokowały najsilniejsze porywy wichury. Cho-
ciaż zdarzały się małe trąby powietrzne, ze spadzistych da-
chów ześlizgiwała się o wiele łagodniejsza wersja wiatru,
nie chłoszcząca, lecz tańcząca z ogrodową zielenią
Mitch wślizgnął się pod rozkołysane, drżące liście dikso-
nii antarktycznej, ukucnął i wyjrzał na patio.
Zasłona szerokich koronkowych liści wznosiła się i opa-
dała, wznosiła się i opadała, lecz w żadnym momencie nie
skrywała przed nim całego dziedzińca. Jeżeli zachowa
czujność, na pewno zobaczy mężczyznę przechodzącego z
tylnego do przedniego apartamentu.
Pod baldachimem liści diksonii czuł zapach żyznej ziemi,
sztucznego nawozu i niewyrazną, piżmową woń mchu.
Z początku dodawało mu to otuchy, przypominało czas,
gdy życie było prostsze, okres sprzed zaledwie szesnastu
godzin. Jednak po kilku minutach mieszanka zapachów
zaczęła mu przywodzić na myśl odór krwi. W apartamencie
nad garażami zgasły światła. Zamykane drzwi trzasnęły
głośno, być może szarpnięte przeciągiem. Chór wiatru nie
stłumił do końca ciężkich kroków mężczyzny, który zbiegł
po zewnętrznych schodkach na dziedziniec.
Mitch spostrzegł między liśćmi niedzwiedziowatą syl-
wetkę przemierzającą ceglane patio.
Anson nie zauważył skradającego się z tyłu brata i wydał
zduszony okrzyk, kiedy paralizator poraził jego układ ne-
rwowy.
Gdy zatoczył się do przodu, próbując utrzymać się na
nogach, Mitch ruszył za nim. Paralizator posłał kolejny
pięćdziesięciotysięcznowoltowy pocałunek.
Anson padł na cegły i przewrócił się na plecy. Jego bar-
czyste ciało zadygotało, ręce opadły na boki. Rzucał głową
w lewo i prawo i wydawał dzwięki sugerujące, że grozi mu
uduszenie językiem.
Mitch nie chciał, żeby Anson połknął własny język, nie
zamierzał jednak podejmować żadnych działań, by temu
zapobiec.
41
Apokaliptyczne skrzydła wiatru walą o ściany i omiatają
dach.
Bezwłose dłonie, białe niczym gołębie, głaszczą jedna
drugą w przyćmionym świetle zaklejonej taśmą latarki.
W El Valle w Nowym Meksyku mówi łagodny głos
jest cmentarz, gdzie bardzo rzadko koszą trawę. Niektó-
re groby mają kamienie nagrobne, inne nie.
Holly zjadła cały batonik. Zbiera się jej na mdłości. W
ustach czuje smak krwi. Popija pepsi, żeby go spłukać.
Groby pozbawione nagrobków otoczone są małymi
płotkami zrobionymi ze starych skrzynek na owoce i wa-
rzywa.
Wszystko to do czegoś prowadzi, ale jego myśli podążają
neuronowymi ścieżkami, których bieg może przewidzieć
tylko tak pokręcony umysł jak jego.
Bliscy malują te płotki pastelowymi farbami: na jas-
noniebiesko, jasnozielono i na żółty kolor spłowiałych sło-
neczników.
Mimo dziwnych błysków w oczach porywacza, budzą one
w niej teraz mniejszy wstręt niż jego ręce.
Kiedy Księżyc był w pierwszej kwadrze, kilka godzin
po tym, jak zasypano grób, odkopaliśmy go i otworzyliśmy
drewnianą trumnę dziecka.
%7łółty kolor spłowiałych słoneczników powtarza
Holly, próbując wypełnić umysł tym kolorem, broniąc się
212
przed obrazem dziecka w trumnie.
Miała osiem lat, zmarła na raka. Pochowali ją z meda-
likiem świętego Krzysztofa w lewej ręce i porcelanową fi-
gurką Kopciuszka w prawej, ponieważ uwielbiała tę bajkę.
Słoneczniki oddalają się i Holly widzi oczyma duszy małe
dłonie szukające opieki u świętego i nadziei u biednej
dziewczyny, która została księżniczką.
Dzięki temu, że przez kilka godzin znajdowały się w
grobie niewinnej istoty, te przedmioty zyskały olbrzymią
moc. Są obmyte przez śmierć i oszlifowane przez duchy.
Im dłużej spogląda w jego oczy, tym mniej wydają się
znajome.
Zabraliśmy z jej rąk medalik i figurkę i zastąpiliśmy
je... czymś innym.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]