[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ulepszać i modyfikować niż zbudować nowy. Sylwetkę miał niekształtną, silniki wielkie i sterczące.
Ta latająca kupa żelastwa kompozytów i spieków ceramicznych, ów nieważki pomnik wojny
przepychał się brutalnie przez tajemnicze rejony czegoś, co ludzie nazywają hiperprzestrzenią. I jak
ludzie, których wiózł, był całkowicie sprawny. Nazwano go Sulaco.
Na statku znajdowało się czternastu śpiących. Jedenastu przeżywało typowe, morfeuszowskie
fantazje, proste i nieskomplikowane jak statek, który niósł ich przez pustkę. Dwóch śniło sny
bardziej złożone, bardziej indywidualne i charakterystyczne. Tego ostatniego, czternastego, często
nawiedzały koszmary, więc regularnie otrzymywał dawkę środków uspokajających. Czternastu
śpiących. I jeden, dla którego sen był tylko zbyteczną abstrakcją.
Oficer pokładowy Bishop sprawdził uważnie wskazniki. Długie oczekiwanie dobiegało końca.
W brzuchu masywnego transportowca zabrzmiał sygnał alarmu. Drzemiące dotychczas urządzenia -
energia to cenna rzecz - ożyły. Ocknęli się też ludzie. Elektroniczny impuls i wieka kapsuł
hibernacyjnych uniosły się. Cenny ładunek przetrwał bezpiecznie podróż. Bishop zainicjował
manewr wprowadzania statku na geostacjonarną orbitę wokół Acherona.
Pierwsza otworzyła oczy Ripley. Nie dlatego, że miała większe zdolności adaptacyjne niż jej
koledzy czy szybciej zwalczyła efekty posthibernacyjne, ale dlatego, że jej pojemnik uaktywnił się
pierwszy. Siedząc na wbudowanej w kapsułę koi, rozmasowała szybko ramiona, a pózniej wzięła
się za nogi. W kapsule naprzeciwko ujrzała Burke'a, a za nim tego porucznika... jak mu tam... a tak,
Gormana.
Pozostałe hibernatory mieściły kontyngent zbrojny Sulaco: ośmiu mężczyzn i trzy kobiety.
Stanowili znakomicie dobraną grupę osobników, których łączyło między innymi to, że większość
czasu - poza hibernatorami, oczywiście - dobrowolnie ryzykowali życie. Byli to ludzie nawykli do
długotrwałego snu, poprzedzającego krótkie, ale niezwykle intensywne okresy czuwania. Typom
takim jak oni zazwyczaj ustępuje się miejsca na chodniku czy w barze.
Starszy szeregowy Spunkmeyer był szefem załogi promu. Razem z pilotem kapralem Ferro
odpowiadali za bezpieczny przewóz grupy na powierzchnię świata, który przyszło im akurat
odwiedzić i za bezpieczny odwrót po wykonaniu zadania; za odwrót nierzadko pospieszny, zależnie
od potrzeby. Przetarł oczy, zamrugał i spojrzawszy na komorę hibernacyjną, jęknął.
- Jestem już na to za stary...
Komentarz pozostał bez echa, gdyż wszyscy doskonale wiedzieli (a przynajmniej tak głosiła
fama), że Spunkmeyer zaciągnął się do piechoty kolonialnej jako niepełnoletni chłopak. Gdy jednak
w sterowanym przez niego promie spadali jak kamień na powierzchnię nowej planety, z jego
wiekowej dojrzałości - czy też z jej braku - nikt jakoś nie żartował.
Z kapsuły stojącej obok wyturlał się szeregowy Drake. Był nieco od Spunkmeyera starszy i o
wiele brzydszy. Jego aparycja i ogólna konstytucja miała wiele wspólnego z aparycją tudzież
konstytucją Sulaco. Bo Drake wyglądał jak wielki, gorylowaty bandzior. Graby miał niczym
legendarny jednooki żeglarz z baśni, nos zniekształcony tak, że specjaliści od chirurgii plastycznej
umywali ręce, i okropną bliznę, dzięki której jedna strona jego ust wykrzywiła się w permanentnym
szyderczym uśmieszku. Z blizną chirurdzy daliby sobie radę, ale Drake nie chciał jej usuwać - była
jednym medalem, jaki mógł oficjalnie nosić. Zwykle paradował w mocno dopasowanej sflaczałej
czapce, której nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się nazwać twarzową".
Drake był operatorem logicznego pistoletu maszynowego. Umiał też po mistrzowsku strzelać z
wszelkiego rodzaju strzelb i rewolwerów, rzucał celnie dowolnym nożem czy granatem, w walce
potrafił wykorzystywać nawet własne zęby, i to z wprawą.
- Za mało nam za to płacą - wymamrotał.
- Jasne, że za mało. Już za samo patrzenie na twoją mordę powinniśmy dostawać więcej. - To
słowa kapral Dietrich. Kapral Dietrich uchodziła, rzecz była co prawda sporna, za najpiękniejszą w
zespole; psuła sobie reputację tylko wtedy, gdy otwierała usta.
- Daj się wyssać próżni, lala - odburknął Drake i zerknął na lokatora innej kapsuły. - Hej, Hicks,
wyglądasz tak, jak ja się czuję!
Starszy kapral Hicks ustępował rangą tylko starszemu sierżantowi Apone'owi, który był ich
bezpośrednim przełożonym. Spokojny i małomówny, w ciężkich i niebezpiecznych chwilach był
zawsze na miejscu, a to koledzy z piechoty bardzo sobie cenili. Gdy inni gadali, co ślina na język
przyniesie, on myślał i wiedział swoje. Natomiast gdy już coś mówił, zwykle warto było tego
posłuchać.
Ripley wstała. Przywróciwszy krążenie krwi w nogach, zaczęła wykonywać serię przysiadów,
żeby rozruszać niemrawe stawy. Przyglądała się badawczo żołnierzom, gdy mijali ją w drodze do
szafek z ubraniami. Nie zauważyła wśród nich supermenów czy jakichś nadmiernie umięśnionych
goliatów, lecz każdy był dobrze zbudowany, szczupły i hardy. Podejrzewała, że najdrobniejszy z
zespołu Gormana mógł biegać przez cały dzień po planecie, gdzie siła ciążenia dwukrotnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]