[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ze sobą słowne bitwy i niezliczeni sędziowie wydają zawsze niesprawiedli-
we wyroki. A wszystko to dzieje się w oparach wypijanego gorącego cza-
ju, który jak nic tutaj sprzyja wspomnieniom. Jednak ani razu nie wspomina
się łez, które wylewało się czekając w mrocznych celach komisariatów na
to, co będzie. To nie jest w dobrym guście. Tu nikt przy zdrowych zmy-
słach nie okazuje słabości ani o niej nie mówi. Tu nie ma miejsca dla sła-
bych. Tutaj łzy są zarezerwowane tylko dla gwałconych przez współwięz-
niów.
Ale rozpacz istnieje. Jest zakamuflowana pod maskami obojętności i nie-
wzruszenia. Istnieje w głębokiej konspiracji. Jest bowiem zakazaną formą
wyrażania uczuć. Nawet śmierć kogoś bliskiego tutaj nie upoważnia jej do
głosu. Może zaistnieć jedynie w bardzo sprzyjających warunkach. A takie
przynoszą noce. To najczęściej czas między północą a brzaskiem. To cisza,
48
która wtedy trwa, mącona jedynie odgłosami śpiących. Wtedy można wy-
rzucać z siebie żale.
Tak właśnie robię. Zmieniam się nocami, na powrót przechodząc meta-
morfozę ze zwierzęcia w człowieka. Dobrze się czuję w jego skórze. Nie
jest mi wcale obca jego dobroć i współczucie, które nosi w sercu. Jest w
nim nawet Bóg, o którym w dzień całkowicie zapominam. Czasami nawet
się do niego modlę. Własnymi słowami, bo modlitw już nie pamiętam. Pra-
wie zawsze przynosi mi to ukojenie. Uspokaja. Pociesza. Daje siłę, która
przydaje się kiedy słońce rozprasza mrok i dyżurny klawisz ogłasza pobud-
kę. Wtedy na powrót ubieram się w skórę wilka i szczerzę kły do całego
świata, gryząc i rozszarpując kiedy trzeba. To tutaj jedyny sposób na prze-
trwanie do zmierzchu.
Czasami jednak moja rozpacz sięga zenitu i wtedy oczekuję nocy jak nigdy.
Skumulowana we wszystkich komórkach mego ciała wybucha wtedy z
ogromna siłą, niczym wulkan, wyrzucając ze mnie wszystkie smutki. Ale
mimo tego nie zapominam o zasadach. O prawach. O tym wszystkim,
dzięki czemu udaje mi się żyć tu już tyle czasu. Moja rozpacz jak i dusza nie
ma więc głosu. Istnieje w ciszy, w ledwie słyszalnym szmerze. W dłoniach
krzyk chowam. Akam w poduszkę. Nakryty szczelnie kocem, zamykają-
cym mnie w świecie, którego się nie boję.
49
N O W E O P O W I A D A N I A
Podjechali jak najbliżej się dało na wyłączonych światłach. Dwaj zabójcy.
Zostawili samochód za jakimiś krzakami i dalej ruszyli na piechotę, przez
łąkę. Był bezksiężycowy, letni, ciepły wieczór. Zwierszcze dawały na całe-
go, a stada komarów zwęszyły wyżerkę. Nim ci dwaj dotarli do celu, stali
się bufetem dla dziesiątek z nich.
Piętrowy dom był stary. Rozjebany. W mieście buldożery zrównałyby go
z ziemią już dawno. Po wiochach, widać, nie jezdziły. Na kryjówkę dla
kogoś, za którego głowę wyznaczono cenę, nadawał się idealnie.
Zakradli się pod drzwi, jeden pomajstrował chwilkę przy gównianym zamku
i wsunęli się do środka. Było tam ciemno, jak w dupie u Murzyna. I cicho,
jak w filharmonii, do której ktoś zdrowy na umyśle wrzucił kilka granatów.
Byli zawodowcami; od lat z powodzeniem wykańczali ludzi. A poza tym
inteligentni; w mig skumali, że jeśli nie znalezli ofiary na dole, to najpewniej
znajdą ją na górze.
Inteligencja ich nie zawiodła. Po omacku dotarli do schodów i ujrzeli gdzieś
na piętrze nikłe światło. Obaj uśmiechnęli się w tym samym momencie,
chociaż nie widzieli swoich twarzy. Szło im jak po maśle, co nie zdarzało
się często w tej branży.
Cicho wdrapali się na górę. Następnie ruszyli w kierunku światła. Docho-
dziło zza uchylonych drzwi. W tym fachu jak nic liczył się element zasko-
czenia, więc gwałtownie wparowali do środka. Z gnatami w ręku. I choć
osoba, na którą mieli zlecenie była tam, żaden do niej nie strzelił. Wiedzieli,
że mieli wykończyć babkę, ale nie spodziewali się, że TAK.
50
Mierzyli do seksbomby z niesamowitymi zderzakami. Na widok tych nad-
zwyczajnych piersi, obydwóm podniosły się w spodniach batony. Nagle
ujrzeli coś jeszcze. Znacznie poniżej cycków. Wyrazny, ciążowy brzuszek.
Jak na komendę opadły im fiuty. Nie byli zboczeni i nie rajcowały ich takie
klimaty.
Laska wyglądała na przerażoną. Patrzyła na nich jak na śmierć z kosą,
stojącą na progu. To było dobre porównanie, bo przecież obaj dla niej robili.
Co prawda płacili im ludzie, ale to ona zbierała plony.
Wlepiali w kobietę gały, nie wiedząc, co zrobić. Sprawa nieco się skompli-
kowała. Obaj już rozwalali babki, ale nigdy żadnej w ciąży. I tu właśnie
tkwił problem. W jej brzuchu.
Obaj koncentrowali wzrok właśnie na nim. Wielkie, seksowne cyce zeszły
na dalszy plan. Całą ich uwagę zajmowało to, co nadmuchał jej kiedyś jakiś
facet. Tak na oko przed sześcioma miesiącami, chociaż pewności nie mie-
li. W końcu nie byli lekarzami. Kiedyś załatwili pewnego ginekologa za
niespłacone długi i to był ich jedyny kontakt z medycyną.
Kobieta od razu wyczuła ich wahanie. Sporo żyła na świecie, poznała zbyt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]