[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sobie Lotę w swych chwilach ostatnich.
Byłem z nią razem zeszłego tygodnia w odwiedzinach u pastora w St..., małej wiosce, po-
łożonej w górach o godzinę drogi stąd. Przybyliśmy na miejsce około czwartej we troje, bo
Lota zabrała ze sobą siostrę. Gdyśmy weszli do plebanii, ocienionej dwoma rozłożystymi
orzechami, siedział zacny kapłan na ławce pod domem. Ujrzawszy Lotę, ożywił się niezmier-
nie, zerwał się i zapominając o lasce, chciał biec ku niej. Pospieszyła doń, usadowiła z po-
18
Pojęciu  patriarchalny nadaje Werter szersze znaczenie. Obejmuje ono u niego nie tylko świat pa-
triarchów (Starego Testamentu), lecz także Homera.
19
Autor ma na myśli fryzowane koronki, noszone w XVIII wieku u rękawów, na wzór francuski.
17
wrotem na ławie, usiadłszy przy nim, złożyła mu serdeczne pozdrowienie od ojca i uściskała
brzydkiego, umorusanego malca, będącego ulubieńcom jego starości. Szkoda, że nie widzia-
łeś, jak się krzątała koło starca, jak wysilała się, by mówić głośno, tak, by mógł słowa jej po-
chwycić na poły ogłuchłymi uszyma, jak przytaczała przykłady niespodziewanej śmierci
wielu młodych, silnych ludzi, jak wychwalała mu cudowne zalety Karlsbadu i chwaliła jego
zamiar udania się tam następnego lata. Poza tym zapewniała, że wygląda nierównie lepiej i że
jest dużo żwawszy, niż był czasu ostatniej jej bytności, a ja tymczasem złożyłem swe usza-
nowanie pastorowej. Starzec rozruszał się na dobre, a ponieważ nie mogłem pominąć sposob-
ności pochwalenia pięknych drzew orzechowych, dających nam tak miły cień, zaczął tedy nie
bez pewnych trudności opowiadać ich dzieje.
- Nie wiadomo - mówił - kto zasadził ten stary orzech. Powiadają, że ten, to znów inny
pastor. Ale owo młodsze drzewo ma tyle lat, co moja żona, a więc w pazdzierniku skończy lat
pięćdziesiąt. Ojciec jej zasadził je rankiem tegoż dnia, w którym wieczorem przyszła na
świat. Był moim poprzednikiem na stanowisku proboszcza, a trudno wysłowić, jak bardzo
miłował ten orzech. Ja go również bardzo kocham. %7łona moja siedziała pod nim na belce i
robiła pończochy w chwili, kiedy w podwórzu zjawił się tu po raz pierwszy biedny studencik.
Było to dwadzieścia pięć lat temu. - Lota przerwała mu pytaniem, gdzie jest jego córka. Od-
powiedział, że poszła z panem Schmidtem na łąkę pilnować sianokosu, a potem ciągnął dalej,
opowiadając, jak jego poprzednik go polubił, a także i jego córka, i jak został zrazu jego po-
mocnikiem, a potem następcą. Opowiadanie nie zbliżało się nawet jeszcze do końca, gdy od
strony ogrodu nadeszła pastorówna z tak zwanym panem Schmidtem. Przywitała się z Lotą
bardzo serdecznie i przyznać muszę, że mi się dosyć spodobała. Była to ruchliwa, rosła bru-
netka, mogąca przez czas krótki stanowić niezłe towarzystwo dla kogoś spędzającego lato na
wsi. Jej wybrany (gdyż w tej roli przedstawił się niebawem pan Schmidt) był to skromny,
cichy człowieczek, nie chcący mieszać się do naszej rozmowy, mimo że Lota zaczepiała go
raz po raz. Zasmuciło mnie spostrzeżenie, jakie uczyniłem, a mianowicie, że upór i zły humor
bardziej niż ciasnota umysłu czyniły go mało towarzyskim, co wyczytałem w rysach jego
twarzy. Okazało się to niezadługo aż nadto wyraznie, bo oto, gdy Fryderyka udała się z Lota,
a przeto pośrednio także ze mną, na przechadzkę, oblicze tego pana, z natury już smagłe, po-
ciemniało tak niewątpliwie i oczywiście, iż Lota spostrzegłszy to, musiała mnie pociągnąć za
rękaw i dać mi do zrozumienia, iż nazbyt nadskakuję Fryderyce. Nic mnie bardziej nie mar-
twi, jak widok ludzi dręczących się wzajem, nie mogę zwłaszcza znieść, gdy ludzie młodzi w
rozkwicie samym życia będący, najwrażliwsi na wszelkie radości, psują sobie te kilka dni
wesela, jakie mają przed sobą, grymasami, a dopiero, gdy minie to, czego nie sposób powe-
tować, przekonują się, że byli marnotrawcami. Gryzło mnie to i gdyśmy wieczorem wrócili
na plebanię, zasiedli do mleka, a rozmowa skierowała się na radości i niedole życia, nie mo-
głem się przezwyciężyć, by nie podjąć tego wątku i nie wypowiedzieć szczerze, co sądzę o
złym humorze. - My, ludzie -powiedziałem - żalimy się często, że tak mało przeżywamy
miłych dni, a tak dużo złych, ale moim zdaniem bez żadnej podstawy. Mielibyśmy dość siły
znosić zło, gdy nadejdzie, gdybyśmy zawsze szczerym sercem umieli używać tego dobra,
jakie nam Bóg daje co dnia. - Niestety, nie mamy władzy nad sercem naszym - zauważyła
pastorówna - dużo zależy od ciała. Jeśli ktoś się zle czuje, nie może się niczym radować. -
Przyznałem jej słuszność. - Przeto - mówiłem dalej - uznajmy to za rodzaj choroby i zapy-
tajmy, czy nie ma na nią lekarstwa? - Trafne określenie -odrzekła Lota - ja zaś sądzę, że
wiele zależy od nas samych. Biorę przykład z siebie. Gdy mi coś dolega i drażni, biegnę do
ogrodu, śpiewam kilka kontredansów i już po całej biedzie! - To właśnie mam na myśli -
powiedziałem. - Zły humor to zupełnie jak lenistwo, jest on nawet pewnym rodzajem leni-
stwa. Natura nasza skłania się bardzo ku niemu, ale jeśli tylko zdobędziemy się na odwagę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • soundsdb.keep.pl