[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na znienawidzone wzgórze Medauar. Rozpoczął się najmilszy dla ucha żołnierskiego koncert: własne działa
ostrzeliwały nieprzyjaciela. Wzgórze, pokryte wybuchami, sprawiało wrażenie wielkiej, ciemnoszarej
chmury, w kierunku której szybowały żółte i pomarańczowe kule. Deszcz ognia i żelaza sypał się na pozycje
wroga przez dwie godziny. Alianci wystrzelili około 4000 pocisków.
Generał Kopański, obserwujący poczynania artylerzystów ze swego stanowiska dowodzenia, podziwiał
fascynujące zjawiska świetlne i jednocześnie oceniał akcję z wojskowego punktu widzenia. Jego zdaniem
akcja ta była przeprowadzona wzorowo, co niewątpliwie wpłynęło korzystnie na morale obrońców.
Przesuwający się miarowo wał ogniowy musiał wyrządzić spore straty nieprzyjacielowi, jednak, jak
wcześniej przewidział Kopański, nie zniszczył wszystkich zasieków z drutu kolczastego przed gniazdami
wroga, nie zmusił też do milczenia niemieckiej i włoskiej artylerii. Nieprzyjaciel, obawiając się widocznie
wypadu z twierdzy, dość szybko uruchomił sieć zapór ogniowych oraz ogni zapobiegawczych z broni
maszynowej. W tej sytuacji zadanie grupy wypadowej (pochwycenie jeńca lub dokładna identyfikacja
oddziałów na wzgórzu) było właściwie nie do wykonania. Mimo to wytypowana drużyna szykowała się do
drogi. Została ona podzielona na dwa patrole, z których każdy składał się z dowódcy, dwóch saperów i
pięciu strzelców. Dowódca patrolu nr 1, plutonowy podchorąży Iwanejko, dowodził całością.
O godzinie 18.20, wykorzystując chwilową przerwę w nieprzyjacielskiej zaporze ogniowej, patrole
wyszły z okopu. Polacy szybko przebiegli przez ziemię niczyją . Przed nimi zamajaczyły włoskie zasieki.
Mimo dużej liczby lejów po wybuchach pocisków artyleryjskich przejście było niemożliwe. Plutonowy
podchorąży Iwanejko kazał przygotować nożyce do cięcia drutów. Polecił również saperom sprawdzić teren
przed zasiekami, a sam zaczął przysłuchiwać się głosom dobiegającym z odległego o kilkadziesiąt metrów
gniazda. W pewnym momencie wyłowił wołanie:
Carlo, come...
A więc Włosi, pomyślał. W tym momencie odczołgał się do niego saper, kapral Włoch.
Pięć rzędów min. Mogliśmy się niezle nadziać.
Długo trzeba czekać?
Jeszcze chwilę, Kolorz już tam pracuje. Lecę mu pomóc.
Po kilku minutach przejścia były gotowe. Iwanejko dał sygnał i żołnierze przystąpili do cięcia drutów.
Nagle tuż nad nimi rozbłysły rakiety i zaterkotał włoski karabin maszynowy, omiatając długą serią teren, w
którym zalegli Polacy. Na szczęście nikt nie został trafiony. Karpatczycy mogli powrócić do przerwanego
zajęcia. W pewnym momencie obserwujący włoskie stanowiska podchorąży Iwanejko zauważył silny,
złożony z dwudziestu kilku ludzi, oddział, posuwający się chyłkiem w ich kierunku.
Uwaga! syknął. Idą Włosi! Nie strzelać bez rozkazu!
Druty jeszcze nie były przecięte, więc dowódca patrolu postanowił przyjąć walkę, rezygnując tym
samym z dotarcia do okopów wroga. Kiedy Włosi znajdowali się około 10 metrów od zasieków (15 20
metrów od Polaków), podchorąży uniósł się i rzucił granat. Jednocześnie zerwał się starszy strzelec
Kornatowski i otworzył ogień z Thompsona. Nieprzyjaciel był całkowicie zaskoczony. Nie zdążył nawet
odpowiedzieć ogniem, gdyż został wręcz zasypany gradem pocisków z broni maszynowej i granatów. Musiał
przy tym ponieść poważne straty. Jednak sytuacja Polaków również nie napawała optymizmem, gdyż
zaalarmowane gniazda włoskie otworzyły zmasowany ogień w kierunku patrolu.
Uwaga! Odskakujemy w tył! krzyknął Iwanejko.
Patrol wycofywał się skokami wśród gwiżdżących tuż obok pocisków. Nikomu jednak nic złego się nie
stało i ostatni karpatczyk wskoczył do okopu o godziniie 19.22.
Jeszcze tego samego dnia oficer wywiadu 2 batalionu, podporucznik Sawicki, przygotował szczegółowy
raport, w którym podkreślił odwagę uczestników patrolu oraz talent dowódczy podchorążego Iwanejki.
Nazajutrz, podczas omawiania akcji w dowództwie twierdzy, generał Scobie stwierdził, że generał
Kopański nie miał racji, że cała kompania lepiej wykonałaby zadanie.
Nadal jestem innego zdania odpowiedział polski dowódca. Ale jeśli koniecznie trzeba
schwytać jeńca, to brygada karpacka zobowiązuje się dostarczyć go w ciągu tygodnia.
Po twarzach Anglików przemknęły uśmieszki. Zapewne uznali deklarację Kopańskiego za fanfaronadę.
Tymczasem generał wraz z pułkownikiem Peszkiem udał się do dowództwa 2 batalionu, by z majorem
Tytusem Brzosko i innymi oficerami omówić sprawę wzięcia jeńca polskim sposobem . Najwięcej w tej
sprawie miał do powiedzenia podporucznik Mieczysław Sawicki, on też przedstawił kilka interesujących
koncepcji działania grupy wypadowej. Po dość długiej dyskusji zebrani zaakceptowali jedną z nich. Ustalono
wówczas, że celem wypadu będzie stanowisko usytuowane naprzeciw 4 kompanii, a akcja zostanie
przeprowadzona w nocy z 10 na 11 listopada. Datę tę przyjęto między innymi dlatego, że w tym samym
terminie na odcinku południowym pod osłoną ruchomej zapory artyleryjskiej miała wyprawić się po jeńca
kompania brytyjska. W tym przypadku nie chodziło rzecz jasna o rywalizację z Anglikami, ale przede
wszystkim o zdezorientowanie przeciwnika.
Porucznik Sawicki postanowił jak najdokładniej określić drogi dojścia i wycofania się żołnierzy w
czasie planowanej akcji, toteż 7 listopada udał się z patrolem na rekonesans. W wyprawie tej towarzyszyli
mu czterej najmłodsi ochotnicy, z których jeden obchodził tego dnia osiemnaste urodziny. Młodzi żołnierze
spisywali się doskonale, nadrabiając brak doświadczenia entuzjazmem i karnością.
Następnej nocy na rozpoznanie wyruszył patrol podporucznika Józefa Michałowskiego. W trakcie
wykonywania zadania Polacy zostali zauważeni i ostrzelani z broni maszynowej. Na szczęście opanowany i
odważny dowódca wyprowadził żołnierzy spod ognia i obyło się bez strat.
Ponieważ patrol Michałowskiego nie wykonał postawionego mu zadania, następnej nocy (z 9 na 10 XI)
podporucznik Sawicki znów wyszedł na zwiad. Towarzyszyło mu dwóch ochotników. Dojście do zasieków
nieprzyjaciela zajęło Polakom sporo czasu, gdyż po drodze trafili na dwa druty alarmowe, które musieli
zniszczyć. Kiedy znalezli się w pobliżu pozycji wroga, doszli do wniosku, że Włosi czują się bezpiecznie w
swym dobrze umocnionym gniezdzie, które w dodatku znajdowało się w pobliżu dwóch betonowych
bunkrów. Do ich uszu dochodziły głośne rozmowy i szczęk naczyń. Nie widać też było obserwatorów
przedpola. Sawicki notował w pamięci te szczegóły, gdy nagle, z tyłu, rozległ się silny wybuch. Włosi
umilkli. Zapadła pełna napięcia cisza, w której słychać było wyraznie jęki rannych, dochodzące od strony
polskich okopów. Nie ulegało wątpliwości, że wybuchła tam mina.
W tym momencie chmury odsłoniły księżyc. Nad patrolem Sawickiego, znajdującym się około 30
metrów od wrogiego gniazda zawisło ogromne niebezpieczeństwo. Jedyną szansą wyjścia cało z opresji było
ponowne zachmurzenie. Leżeli bez ruchu i obserwowali rozjaśnione niebo. Po kilkunastu minutach nieduża
chmura zasłoniła na chwilę księżyc. Na dany znak żołnierze zerwali się i biegiem dopadli pola minowego.
Odnalezli przejście i wycofali się do własnych okopów. Tam dowiedzieli się, że wybuch miny nastąpił
[ Pobierz całość w formacie PDF ]