[ Pobierz całość w formacie PDF ]
naprzód w nadziei, że doścignę drugiego przeciwnika i tam się czegoś dowiem?
Czy obaj udzieliliby tej samej odpowiedzi? Czy w grę wchodziły raczej dwie
zupełnie różne? Może pojedynek dałby któremuś satysfakcję? Stanąłbym do wal-
ki. Albo łapówka. Zapłaciłbym. Chciałem tylko odpowiedzi, a po niej odrobiny
spokoju i ciszy. Parsknąłem. To brzmiało jak definicja śmierci. . . choć tej części
z odpowiedzią wcale nie byłem pewien.
Szlag by to oświadczyłem, nie zwracając się do nikogo konkretnego,
i cisnąłem do wody kamień.
Wstałem i przeszedłem przez strumień. Na drugim brzegu, na piasku, wypisa-
ne było słowo: WRACAJ!
Nadepnąłem na nie i ruszyłem biegiem.
Zwiat zawirował, kiedy pochwyciłem cienie. Zniknęła roślinność. Kamienie
wyrosły w głazy, jaśniejące, roziskrzone. . .
Przebiegłem dolinę graniastosłupów pod przytłaczającym, purpurowym nie-
bem. . . Wiatr pomiędzy tęczowymi skałami śpiewa eolską pieśń. . .
Szkwały szarpią ubraniem. . . W górze purpura zmienia się w lawendę. . .
Ostre krzyki wśród smug dzwięku. . . Trzeszczy ziemia. . . Szybciej. Jestem ol-
119
brzymem. Ten sam pejzaż, tym razem nieskończenie mały. . . Jak cyklop, miażdżę
stopami lśniące głazy. . . Pył tęcz na moich butach, kłębki chmur wokół ramion. . .
Atmosfera gęstnieje, staje się niemal ciekła i zielona. . . Wiruje. . . Zwalniam
mimo wysiłków. . . Unoszę się w niej. . . Przepływają zamki niby akwaria. . . Lecą
ku mnie podobne do świetlików jasne pociski. . . Nic nie czuję. . .
Zieleń w błękit. . . Rzadsza, coraz rzadsza. . . Niebieski dym i powietrze jak
kadzidło. . . Echa miliona niewidzialnych gongów bijących nieprzerwanie. . . Za-
ciskam zęby. . . Szybciej.
Błękit w róż przeszywany iskrami. . . Język płomienia. . . Następny. . . Zimne
ognie tańczą przede mną jak wodorosty. . . Wyżej, wciąż wyżej. . . Zciany ognia
łączą się z trzaskiem. . .
Czyjeś kroki za plecami.
Nie oglądaj się. Przeskok.
Niebo rozcięte w pół mknącą kometą słońca. . . Przebiega i znika. . . Znowu.
Znowu. Trzy dni w ciągu trzech uderzeń serca. . . Wdycham wonne powietrze. . .
Wirują płomienie, opadają ku purpurowej ziemi. . . Kryształ na ciebie. . . Pędzę
szlakiem błyszczącej rzeki przez pole gąbczastych grzybów barwy krwi. . . Za-
rodniki zmieniają się w klejnoty, padają jak pociski. . .
Noc na spiżowej równinie, kroki odbijają się echem ku wieczności. . . Brzęczą
rośliny podobne do maszyn z pokrętłami, metalowe kwiaty kryją się w metalowe
zdzbła, zdzbła w konsole. . . Brzęk, brzęk, westchnienie. . .
Czy to tylko echo za moimi plecami? Odwracam się jeden raz.
Czy to mroczna postać skryła się za drzewem podobnym do wiatraka? Czy
tylko cienie tańczą w moich cieniozmiennych oczach?
Naprzód. Przez szkło i papier ścierny, pomarańczowy lód, pejzaż białego cia-
ła. . . Nie ma słońca, jedynie blada poświata. . . Nie ma ziemi. . . Tylko wąskie
mosty i wyspy w powietrzu. . . Zwiat jest matrycą kryształu. . .
W górę, w dół, dookoła. . . Przez otwór w powietrzu i przez klapę. . .
Ześlizg. . . Na kobaltową plażę nad nieruchomym, miedzianym morzem. . .
Bezgwiezdny zmierzch. . . Wszędzie delikatne lśnienie. . . Martwo; martwa oko-
lica. . . Błękitne skały. . . Spękane posągi nieludzkich istot. . . Bezruch. . . Stop.
Wykreśliłem magiczny krąg i obdarzyłem go mocami Chaosu. W samym środ-
ku rozścieliłem swój nowy płaszcz, wyciągnąłem się i zasnąłem. Zniło mi się, że
wezbrane wody zmyły część kręgu i że zielony łuskowaty stwór o fioletowej sier-
ści i ostrych zębach wypełzł z morza i podczołgał się do mnie, by wyssać mi
krew.
Kiedy się obudziłem, zobaczyłem przerwany krąg i zielonego, łuskowatego
stwora o fioletowej sierści i ostrych zębach. Leżał martwy na plaży pięć metrów
ode mnie, z Frakir zaciśniętą na szyi, wśród zdeptanego dookoła piasku. Musiałem
naprawdę głęboko zasnąć.
120
Zabrałem mój sznur dusiciela i przekroczyłem kolejny most ponad nieskoń-
czonością.
Na kolejnym etapie podróży niemal mnie pochwyciła nagła powódz, kiedy
pierwszy raz przystanąłem, by odpocząć. Nie dałem się zaskoczyć i utrzymując
dostateczną odległość, zdążyłem z przeskokiem. Otrzymałem kolejne ostrzeżenie,
wypisane płonącymi literami na zboczu obsydianowej góry. Sugerowało, bym zre-
zygnował, wycofał się, wrócił do domu. Moje wykrzyczane zaproszenie na kon-
ferencję zostało zignorowane.
Podążałem wciąż dalej, aż znowu nadszedł czas na sen. Rozbiłem obóz w Po-
czerniałych Ziemiach nieruchomych, szarych, zatęchłych i mglistych. Znala-
złem łatwą do obrony rozpadlinę, osłoniłem ją przed magią i zasnąłem.
Pózniej nie jestem pewien, o ile pózniej pulsowanie Frakir na ręku wy-
rwało mnie ze snu bez marzeń.
Rozbudziłem się natychmiast i zacząłem zastanawiać, co było powodem. Nic
nie słyszałem, w moim ograniczonym polu widzenia nie dostrzegłem niczego po-
dejrzanego. Lecz jeśli Frakir ostrzega, to choć nie jest w stu procentach doskonała,
zawsze ma jakiś powód.
Czekając na wyjaśnienie, przywołałem wizerunek Logrusu. Kiedy pojawił się
w całej pełni, jak w rękawicę wsunąłem w niego rękę i sięgnąłem. . .
Rzadko noszę ze sobą klingę dłuższą niż średnich rozmiarów sztylet. To
strasznie niewygodne, taszczyć wiszący u boku metr stali, który obija się o no-
gi, czepia krzaków, a czasem można się o niego potknąć. Mój ojciec i większość
krewnych w Amberze i w Dworcach używa ciężkiej, niezgrabnej broni, ale są
[ Pobierz całość w formacie PDF ]