[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wcale nie mam zamiaru być. To ty jesteś szefem!
Potrząsnął głową.
- Szefem jest ten, kto naprawdę decyduje. Tytuł i honory przychodzą zazwyczaj
pózniej. Czy przypuszczałeś, że chcę żeby moim zastępcą został Oldfield.
Pomyślałem przez chwilę. To oczywista bzdura. Jego zastępca nadawał się tylko do
wykonywania rozkazów. Nie wiem, czy w ogóle potrafi samodzielnie myśleć.
- Wiedziałem, że kiedyś sięgniesz po moje stanowisko - powiedział. - I teraz to się
stało. Po prostu w pewnym momencie okazało się, że jesteś lepszy i jestem z tego
zadowolony. Zmusiłeś mnie do przyjęcia twojego rozwiązania, a rezultaty dowiodły, że
miałeś rację.
- To bzdury! Byłem uparty jak osioł i dlatego mi ustąpili. A tobie nie przyszło przez
ten czas do głowy, że nie skonsultowałeś się z najbardziej fachowym specjalistą od Wenus,
którego miałeś pod ręką. Mam na myśli Mary. Tym bardziej, że nie oczekiwałem żadnych
rezultatów, to było po prostu szczęście.
Starzec potrząsnął głową.
- Ja nie wierzę w takie szczęście synu. Takie zbiegi okoliczności się nie zdarzają. To
zazwyczaj przeciętni mówią o geniuszach, że mieli szczęście.
Pochyliłem się nad nim.
- Dobra, więc jestem geniuszem, ale i tak nie uda ci się mnie w to wrobić. Kiedy to
wszystko się skończy wreszcie, Mary i ja wyjeżdżamy w góry. Mamy zamiar spokojnie
wychować dzieci. Nie zamierzam spędzić życia, będąc szefem jakichś kopniętych agentów.
Uśmiechnął się łagodnie, tak jakby widział zupełnie inną przyszłość.
- Nie chcę twojej roboty - rozumiesz? - wykrzyknąłem.
- Dokładnie to samo powiedział diabeł Bogu, gdy ten wtrącał go w otchłań piekła. Nie
martw się, chłopcze. Zatrzymam na razie swój tytuł i pomogę ci, jak będę mógł. A tak na
marginesie, jakie są rozkazy, sir?
ROZDZIAA TRZYDZIESTY PIERWSZY
Najgorsze było to, że on wcale nie żartował. Próbowałem jeszcze kilka razy namówić
go, żeby zmienił zadanie, ale pozostał nieugięty. Po południu zwołano konferencje na
szczycie. Mnie także zaproszono, ale nie miałem zamiaru w tym uczestniczyć. Jednak zaraz
po rozpoczęciu pojawiła się u mnie uprzejma pani sierżant i oświadczyła, że dowódca czeka
na mnie i pyta, czy będę łaskawy w końcu przyjść.
Poszedłem - jednak starałem się nie wtrącać do dyskusji. Mój ojciec miał doskonały
sposób na trzymanie w garści każdej konferencji. Po prostu wgapiał się wyczekująco na tego,
kto miał zabrać głos. To bardzo subtelny trik - nikt z zebranych nie orientował się, że jest
manipulowany.
Ale ja doskonale znałem jego sztuczki. Wolałem już zabrać głos, niż znosić to
świdrujące spojrzenie. Zwłaszcza, że ostatnio uwierzyłem w siebie i wysoko cenię moje
własne opinie.
Na konferencji większość zebranych twierdziła, że wykorzystanie dziewięciodniowej
gorączki jest absolutnie niemożliwe. Ta choroba zabijała nawet mieszkańców Wenus, a znani
byli z odporności i siły. Dla człowieka oznaczała pewną śmierć. Ja ożeniłem się z
przedstawicielką tych, którzy przeżyli, a pozostało ich niewielu.
- Słucham, panie Nivens? - odezwał się dowódca. Oczy Starca były cały czas we mnie
wpatrzone.
- Wszyscy zebrani wyrażają się o dziewięciodniowej gorączce, jako o zupełnie
beznadziejnym pomyśle. Jednak ich wnioski oparte są tylko na przypuszczeniach. A
przypuszczenia nie zawsze muszą być słuszne - powiedziałem.
- Co ma pan na myśli?
Nie miałem żadnego konkretnego planu, strzelałem na ślepo.
- Więc, na przykład - kontynuowałem - chciałem sprostować, że nazwa tej choroby
niewiele mówi o czasie jej trwania.
Jeden z wyższych oficerów popatrzył na mnie zdziwiony.
- Używa się tej nazwy zwyczajowo, choroba naprawdę trwa średnio dziewięć dni -
powiedział.
- Tak, ale skąd wiadomo, że dla pasożytów to także jest dziewięć dni?
Po reakcji na sali zorientowałem się, że znowu trafiłem w dziesiątkę.
Poprosili mnie, żebym wyjaśnił dlaczego myślę, że u pasożytów choroba może
rozwijać się w innym tempie niż u ludzi i w jakim stopniu może to być dla nas przydatne.
Poszedłem na całość.
- Co do pierwszego pytania - powiedziałem - w tym jednym, znanym nam przypadku,
pasożyt rzeczywiście zginął w czasie krótszym niż dziewięć dni... dużo któtszym. Ci z panów,
którzy widzieli zapisy badań mojej żony - a śmiem twierdzić, że zdecydowanie wielu spośród
was je widziało - mają świadomość, że pasożyt opuścił ją, przypuszczalnie odpadł i umarł,
długo przed kryzysem. Jeżeli eksperymenty to potwierdzą, wtedy pojawia się inny problem.
Człowiek zarażony tą chorobą może pozbyć się glisty w ciągi... no powiedzmy, czterech dni. -
Zostaje pięć dni, żeby go odszukać i wyleczyć.
Generał patrzył na mnie prawie z zachwytem.
- To dość odważna propozycja, panie Nivens. Jak pan proponuje leczyć uwolnionych
żywicieli, albo chociaż jak ich schwytać? Przypuśćmy bowiem, że dzięki nam w czerwonej
strefie rozprzestrzeni się ta potworna choroba. To będzie wymagało od nas błyskawicznego
działania, inaczej zginie pięćdziesiąt milionów ludzi.
To był mocny cios. Zdecydowałem się być radykalny. Bo w końcu, ilu jeszcze
fachowców można nazwać fachowcami, jeżeli zadają takie pytania.
- Pańskie drugie pytanie dotyczyło problemów taktyki, a to już pański problem, nie
mój. Co do pierwszego, mamy tu specjalistę - wskazałem na Hazelhursta. - Mam nadzieję, że
on się tym zajmie.
Hazelhurst gdyby mógł, najchętniej zapadłby się pod ziemię. Wiedziałem, jak się
czuje, no ale cóż... Mówił coś o braku doświadczeń, o konieczności przeprowadzenia badań i
eksperymentów. Przyznał też, że pracowano kiedyś nad odtrutką, ale pózniej wynaleziona
szczepionka okazała się tak skuteczna, że zaprzestano badań. Nie wie, czy do dzisiaj
doprowadzono je do końca, tym bardziej, że ostatnio każdy wybierający się na Wenus jest
szczepiony. Zakończył nieporadnie, że prace nad egzotycznymi chorobami są ciągle w
powijakach.
- Jeśli chodzi o tę odtrutkę, jak szybko może pan zebrać informacje na ten temat? -
przerwał mu generał.
Hazelhurst stwierdził, że może zrobić to natychmiast. Musi zadzwonić jedynie do
jednego człowieka z Sorbony.
- Więc proszę to zrobić - rozkazał dowódca. - Może pan odejść.
Następnego dnia, przed śniadaniem do naszych drzwi zadzwonił Hazelhurst. Byłem
wściekły, ale starałem się tego nie okazywać.
- Przepraszam, że pana budzę - powiedział. - Miał pan rację z tą odtrutką.
- Co? - Niespecjalnie byłem jeszcze przytomny.
- Właśnie przysłali nam pierwszą partię z Paryża. Powinna tu być lada moment. Mam
tylko nadzieję, że nie jest za stara.
- A jeśli jest?
- Mamy środki, żeby ją wyprodukować. I tak będziemy musieli to zrobić, jeżeli ten
szalony plan zostanie zrealizowany.
- Jestem wdzięczny za informacje - podziękowałem. - Myślę, że generał także będzie
zadowolony. - Odwróciłem się, żeby odejść, ale zatrzymał mnie.
- Panie Nivens...
- Tak?
- Będziemy mieli problem z roznosicielami...
- Roznosicielami? - Usilnie starałem się skoncentrować.
- Chodzi o roznosicieli wirusa. Nie możemy użyć myszy, szczurów, ani niczego
takiego. Czy dowiedział się pan w jaki sposób choroba rozprzestrzeniła się na Wenus?
Roznoszą je małe stworzenia, przypominające trochę nasze owady - to jedyna droga
zakażenia.
- Chce pan powiedzieć, że gdyby był pan chory, to nie mógłby pan mnie tym zarazić,
nawet gdyby pan chciał?
- Mógłbym, na przykład przez zastrzyk. Ale nie wyobrażam sobie miliona
spadochroniarzy, którzy biegają po czerwonej strefie, prosząc ludzi opanowanych przez
pasożyty, żeby ustawili się w kolejce, bo muszą im zrobić zastrzyk. - To mówiąc, rozłożył
bezradnie ręce.
Coś zaczęło mi przychodzić do głowy. Milion ludzi... jeden zrzut...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]