[ Pobierz całość w formacie PDF ]
po raz ostatni i mruknął głośno:
To ten dziki pies, Jerry. Wez go! Potrząśnij nim, a mocno!
Jerry spał tak twardo, iż kiedy deszcz ustał i obrawszy powietrze z ostatniego tchnienia wiatru
sprawił, że kabina zmieniła się w parny, duszny piec nie spostrzegł, że Kapitan, w podkoszulku i
przepasce mokrej od potu, chwytając z trudem oddech wziął pod pachę koc i poduszkę i wyszedł na
pokład.
Jerry obudził si Van dopiero wtedy, gdy ogromny trzycalowy karaluch zaczął mu nadgryzać
wrażliwą, bezwłosą skórkę między palcami. Ocknąwszy się wierzgnął bolącą łapą i spojrzał na
karalucha, który bynajmniej nie uciekł, ale odmaszerował z godnością. Patrzał, jak karaluch połączył
się z innymi, paradującymi po podłodze. Nigdy jeszcze nie widział ich na raz tylu ani tak dużych.
Były one ogromne i łaziły wszędzie. Długimi szeregami wypełzały ze szpar w ściankach i schodziły
na podłogę, aby przyłączyć się do towarzyszy.
To było wręcz nieprzyzwoite przynajmniej Jerry uważał, że nie podobna tego tolerować.
Mister Haggin, Derby i Bob nigdy nie tolerowali karaluchów, a ich zasady Jerry przyjął za swoje..
Karaluch był pod zwrotnikami odwiecznym wrogiem. Jerry skoczył na najbliższego chcąc go
przydusić łapami do podłogi. Ale tamten uczynił coś, czego nie zrobił dotąd żaden znany Jerry'emu
karaluch. Wzbił się w powietrze silnym, ptasim lotem. I jakby na dany znak rojowisko karaluchów
uleciało w górę i jęło trzepotać się i krążyć po kabinie.
Jerry zaatakował uskrzydloną chmarę. Skakał do góry, kłapał zębami na latające robactwo,
usiłował zrzucać je łapą na ziemię. Od czasu do czasu udawało mu się dosięgnąć i zniszczyć
któregoś; walka ustała dopiero wtedy, gdy karaluchy, jak gdyby na nowy sygnał, zniknęły w licznych
szparach, pozostawiając Jerry'ego na placu.
Jego następną; szybką myślą było: Gdzie jest Kapitan?" Wiedział, że nie ma go w kabinie;
wspiąwszy się na tylnych łapach, przeszukał niską koję, a wrażliwy, mały nos drgał mu z zachwytu,
kiedy prychając leciutko wietrzył woń świadczącą o niedawnej obecności Kapitana. Ta sama zaś
przyczyna, która powodowała, że nos Jerry'ego drgał węsząc, wprawiła w ruch jego krótki ogonek.
Ale gdzie jest Kapitan? Ta myśl była w jego mózgu równie wyrazista i określona jak w mózgu
człowieka. I tak samo poprzedzała działanie. Drzwi zostawiono uchylone, więc Jerry wybiegł do
sąsiedniej kajuty, gdzie pół setki czarnych wydawało przez sen osobliwe postękiwania, westchnienia
i chrapnięcia. Leżeli ciasno jeden przy drugim, zaścielając całą podłogę ł długie prycze, tak że
musiał przełazić przez ich gołe nogi. A nie było nigdzie białego boga, który by go ochronił. Wiedział
o tym, lecz nie czuł strachu.
Upewniwszy się, że Kapitana nie ma w kajucie, Jerry przygotował się do niebezpiecznej
wspinaczki na stromą schodnię, która była właściwie drabiną, i wtedy przypomniał sobie o ładowni.
Pobiegł tam i obwąchał śpiącą w bawełnianej koszuli dziewczynkę, która mniemała, że zostanie
zjedzona przez Van Horna, jeżeli ten zdoła ją utuczyć.
Wróciwszy do drabiny spojrzał w górę i zaczekał chwilę w nadziei, że a nuż pokaże się
Kapitan, który go wniesie na pokład. Wiedział, że tędy przechodził, a wiedział o tym z dwóch
przyczyn. Była to bowiem jedyna droga, którą mógł wyjść, a prócz tego nos mówił Jerry'emu, że
Kapitan istotnie tędy przeszedł.
Pierwsza próba wpełznięcia po stopniach zaczęła się dobrze. Dopiero na jednej trzeciej drogi,
kiedy Arangi" przechylił się na fali, a potem wyprostował raptownie, Jerry pośliznął się i spadł.
Kilku wyrwanych ze snu krajowców, poczęło go obserwować przygotowując sobie do żucia orzeszki
betelu owinięte w zielone liście.
Po dwakroć Jerry, ledwie rozpocząwszy wspinaczkę, osuwał się na. powrót, a dalsi dzicy,
zbudzeni przez towarzyszy, popodnosili się i z radością obserwowali jego zmagania. Za czwartym
razem udało mu się dotrzeć do połowy drogi, zanim spadł ciężko na bok. Powitały to przyciszone
śmiechy i cienkie, świegotliwe głosy, które równie dobrze mogłyby dobywać się z gardeł jakichś
ogromnych ptaków. Jerry podniósł się, zjeżył komicznie na karku i warczeniem dał wyraz najwyższej
wzgardzie dla tych poślednich dwunożnych istot, które były posłuszne woli wielkich, białoskórych,
dwunogich bogów, takich jak Mister Haggin albo Kapitan.
Bynajmniej nie zniechęcony ciężkim upadkiem, Jerry znów popróbował wlezć na drabinę.
Skorzystał z chwilowej przerwy w kołysaniu i jego przednie łapy znalazły się już na górnej krawędzi
schodni, kiedy przyszła następna wielka fala. Przy trzymał się kurczowo zgiętymi łapami, po czym
wypełznął na pokład.
Na śródokręciu przysiadł nie opodal świetlika i począł przypatrywać się ludziom z załogi oraz
Lerumiemu. Rozpoznał ich ostrożnie i nagle odszedł sztywno, kiedy Lerumi wydał stłumione, grozne
syknięcie. Na rufie, przy kole zastał sterującego krajowca, a przy nim oficera, który pełnił wachtę. W
chwili gdy Borckman zagadał do Jerry'ego i pochylił się, żeby go pogłaskać, pies zwietrzył gdzieś
niedaleko Kapitana. Pomerdawszy więc pojednawczo ogonem, ruszył pod wiatr i natknął się na Van
Borna, który leżąc na wznak spał twardo, zawinięty w koc tak, że wystawała mu tylko głowa.
Jerry przede wszystkim obwąchał go radośnie i z zadowoleniem pomachał ogonem. Ale Kapitan
nie obudził się; kiedy zaś nadleciała fala deszczu, drobnego niemal jak mgła, Jerry skulił się i
ostrożnie wpełznął pomiędzy głowę a ramię Van Horna. To wreszcie zbudziło kapitana, gdyż cichym,
pieszczotliwym głosem wyszeptał: Jerry", na co psiak odpowiedział dotykając jego policzka
zimnym, wilgotnym nosem. Wtedy Kapitan znów zasnął. Ale Jerry nie spał. Uniósł nosem brzeg koca
i wśliznął się cały do środka po ramieniu Kapitana. Ten ocknął się i na poły przez sen pomógł mu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]