[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Sophie wycierali ostatnimi kromkami chleba resztkę sosu, oboje byli
rozluznieni i pełni optymizmu. Wątek z Reboulem był interesujący i
zapewne niewiele ponadto, ale przynajmniej podsuwał im trop, nad
którym mogli popracować.
- Z tego, co mówiłaś - powiedział Sam - wynika, że facet ma tyle
pieniędzy, że nie wie, co z nimi zrobić, jest lekko ekscentryczny i ma
słabość do wszystkiego co francuskie. Czy wiadomo coś o tym, by
poważnie podchodził do wina? Musi tak być, skoro zatrudnia caviste.
Czy ma kontakty w Stanach? Czy kolekcjonuje coś jeszcze oprócz
dziewczyn i jachtów? Chciałbym dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
- W takim razie - oświadczyła Sophie - powinieneś się spotkać z
moim kuzynem. - Pokiwała głową i podniosła kieliszek. - Tak, moim
kuzynem Philippem. Mieszka w Marsylii, pracuje w La Provence".
To największa gazeta w regionie. Jest starszym reporterem. Na pewno
niejedno o Reboulu słyszał, a jeśli czegoś nie wie, może się tego
dowiedzieć. Polubiłbyś go. Jest trochę zwariowany. Jak wszyscy
stamtąd. Nazywają to fada.
- Już go lubię. Tego właśnie nam trzeba. Kiedy wyjeżdżamy? -
My?
Sam pochylił się nad stolikiem, przybrał śmiertelnie poważny ton
i skupioną minę.
- Nie możesz mnie puścić samego. Marsylia to duże miasto.
Zgubiłbym się. Nie miałbym z kim jeść bouillabaisse. A poza tym
ludzie z Knox liczą, że sprawdzisz każdy wątek, każdy trop, nawet
gdyby wymagało to wyjazdu na południe Francji. Jak mawiamy w
branży ubezpieczeniowej, to parszywa robota, ale ktoś ją musi
odwalić.
Sophie pokręciła głową ze śmiechem.
- Zawsze udaje ci się namówić kobiety, żeby zrobiły, co
zechcesz?
- Nie tak często, jakbym chciał. Ale staram się jak mogę. A teraz
co powiesz na odrobinę tego camemberta, który Delphine trzyma na
łańcuchu w piwnicy?
- Jestem za.
A kiedy skończyli pić wino, kawę i calvados, który wmusiła w
nich Delphine, przystała także na wyjazd do Marsylii.
Sam skończył pakowanie i już miał się uśpić dawką CNN, kiedy
zadzwoniła komórka.
- Dzień dobry, panie Levitt. Jak się pan miewa? - spytał
dziewczęcy głos, ciepły, radosny, typowo kalifornijski. - Aączę z
Eleną Morales.
Sam stłumił ziewnięcie.
- Eleno, wiesz, która tu jest godzina?
- Nie złość się, Sam. To był jeden z tych okropnych dni. Miałam
na karku Rotha. Wpadł do mojego gabinetu i godzinę się
awanturował. .. prawnicy, media, jego kolega gubernator... gdyby
został jeszcze trochę dłużej, pewnie dorzuciłby do tego Sąd
Najwyższy. Innymi słowy, chce wiedzieć, co się dzieje, i dostać swoje
pieniądze. Pytał o twój numer, ale powiedziałam, że nie można się z
tobą skontaktować.
- Grzeczna dziewczynka.
- Kiedyś tu wróci. Co mu wtedy powiem? Masz coś?
Sam potrafił poznać, kiedy ktoś jest zdesperowany.
Rozwrzeszczany Danny Roth, toczący pianę z ust i miotający grozby
na lewo i prawo... nawet święty by tego nie wytrzymał. Czas na, miał
nadzieję, wiarygodnie brzmiące kłamstwo.
- Słuchaj - zaczął - powiedz Rothowi, że prowadzę negocjacje z
władzami Bordeaux i liczę na przełom w ciągu najbliższych kilku dni.
Ale... i to bardzo istotne... negocjacje te są delikatne i wymagają
wielkiego wyczucia. Stawką jest reputacja Bordeaux. Jakikolwiek
rozgłos, gdziekolwiek, mógłby wszystko zepsuć. Dlatego nie życzymy
sobie żadnych prawników, żadnych mediów i żadnego gubernatora.
Jasne?
Wręcz słyszał, jak mózg Eleny pracuje na drugim końcu linii.
- Co tak naprawdę się dzieje, Sam?
- Pojawiło się coś, co może być ważne albo nie, więc jutro
jedziemy do Marsylii to sprawdzić.
- My"?
Sam westchnął. Drugi raz tego wieczoru usłyszał to pytanie.
- Zabieram ze sobą madame Costes. Zna tam kogoś, kto może mi
pomóc.
- Jaka ona jest?
- Madame Costes? Och, gruba blondyna pod pięćdziesiątkę. No
wiesz.
- Tak, jasne. Czyli jest laską.
- Dobranoc, Eleno.
- Dobranoc, Sam.
Rozdział 11
Sam nigdy nie był w Marsylii, ale oglądał Francuskiego łącznika i
czytał kilka mrożących krew w żyłach artykułów dziennikarzy
piszących o turystyce, więc wydawało mu się, że wie, czego się
spodziewać. Na każdym rogu czyhać będą podejrzane typy - ani chybi
przyszli szefowie mafii. Targ rybny na Quai des Belges okaże się
kanałem przesyłowym substancji zazwyczaj niespotykanych wewnątrz
ryb; w ofercie znajdą się okonie morskie nadziewane heroiną i graniki
garnirowane kokainą. Kieszonkowcy i wszelkiego rodzaju voyous
rozlokowani będą w miejscach dogodnych do tego, by pozbawić
nieuważnego turystę aparatu fotograficznego, portfela lub torebki. Co
krok przypominać się będą słowa, którymi Somerset Maugham
podsumował Lazurowe Wybrzeże: Słoneczne miejsce dla typów
spod ciemnej gwiazdy". Zapowiadało się, że będzie ciekawie.
Sophie, która była w tym mieście tylko raz, przed kilkoma laty,
niewiele zrobiła, by zmienić wyobrażenia Sama. W porównaniu z
uporządkowanym, dystyngowanym Bordeaux, Marsylia, jak ją
pamiętała, była obskurnym, zatłoczonym labiryntem, w którym roiło
się od hałaśliwych, często dość groznie wyglądających mężczyzn i
kobiet. Miasto i jego mieszkańców określała słowem louche - czyli,
jak podaje słownik, niebudzący zaufania, podejrzany, niepewny,
dwulicowy". Nie pojmowała, jak jej kuzyn Philippe mógł tam
mieszkać i jeszcze być z tego zadowolony. Z drugiej strony, jak
zdradziła Samowi, często wydawało jej się, że on też miał w sobie coś
louche.
Kiedy po południu wylądowali na lotnisku Marignane, ponure
myśli natychmiast rozpierzchły się w zderzeniu ze spektakularnie
klarownym, niemal oślepiającym światłem dnia, soczystym galijskim
błękitem nieba i pogodą ducha taksówkarza, który zabrał ich do
hotelu. Szybko stało się jasne, że minął się z powołaniem; powinien
pracować w biurze informacji turystycznej. Według niego Marsylia
była centrum wszechświata, a Paryż zaledwie pryszczem na mapie.
Marsylia, istniejąca przeszło dwa tysiące sześćset lat, stanowiła
skarbnicę historii, tradycji i kultury. Marsylskie restauracje były
powodem, dla którego Bóg stworzył ryby. A tak wielkodusznych i
serdecznych łudzi jak w Marsylii nie spotka się nigdzie indziej.
Sophie słuchała tego wszystkiego bez słowa komentarza, choć jej
półuśmiech i uniesione brwi wskazywały, że nie jest do końca
przekonana. Gdy kierowca zrobił przerwę dla nabrania tchu, spytała
go, co sądzi o Francisie Reboulu.
- Ach, Sissou, król Marsylii! - W głosie taksówkarza zabrzmiała
nuta szacunku. - Oto człowiek, który powinien rządzić tym krajem.
Miliarder, a zupełnie się nie wywyższa. Pomyślcie tylko, człowiek,
który gra w boules ze swoim szoferem! Człowiek, który mógłby
mieszkać wszędzie, a zamieszkał gdzie? Nie w Paryżu, nie w Monte
Carlo, nie w Szwajcarii, tylko tu, w Marsylii, w Palais du Pharo,
gdzie, jak wyjrzy przez okno, może zobaczyć najpiękniejszy widok na
świecie... na Vieux Port, Morze Zródziemne, Chateau d'If, wspaniały
kościół Notre - Dame de la Garde... Merde!
Kierowca zahamował ostro i wrzucił wsteczny, po czym cofnął
się slalomem przez chór klaksonów nadjeżdżających samochodów, aż
dotarł do krótkiego podjazdu prowadzącego do hotelu. Przepraszając
za to, że przegapił skręt, wysadził ich, dał Sophie swoją wizytówkę,
promiennym uśmiechem podziękował Samowi za napiwek i życzył im
niezapomnianego pobytu w Marsylii.
Za radą swojego kuzyna Philippe'a Sophie zarezerwowała pokoje
w Sofitel Vieux Port, nowoczesnym hotelu z widokiem na Fort Saint -
Jean, jeden z trzech fortów zbudowanych przed wiekami po to, by
odstraszały piratów i żeglarzy z Paryża. Już w swoim pokoju, Sam
rozsunął okno, wyszedł na taras i głęboko odetchnął słonym
powietrzem. Niezle, pomyślał, ogarniając wzrokiem panoramę miasta.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]