[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Tylko gorącej wody. - Mówiąc to Ed wyciągnął z kieszeni torebkę herbaty ziołowej.
Sekretarka nawet nie drgnęła.
- Ależ oczywiście.
- Wiecznie wprawiasz mnie w zakłopotanie - wymamrotał Ben, kiedy sekretarka
przeszła do znajdującego się obok niewielkiego pomieszczenia.
- %7ładne względy towarzyskie nie zmuszą mnie do wlewania w siebie kofeiny. -
Trzymając w ręku zawieszoną na nitce torebkę, rozejrzał się dookoła. - Co sądzisz o tym
pokoju? Szykowny.
Taa. - Ben ponownie się rozejrzał. - Pasuje do niej.
- Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego taki problem - spokojnie zauważył Ed,
przyglądając się szkicowi Moneta przedstawiającemu wschód słońca na wodzie. Wszystkie
kolory były lekko zamglone i miały delikatny odcień purpury. Podobał mu. się tak jak
większość dzieł sztuki, ponieważ aby stworzyć coś takiego, autor musiał mieć wyobraznię i
zdolności. - Kobieta przystojna, elegancka, a przy tym inteligentna nie powinna onieśmielać
mężczyzny o silnym poczuciu własnej wartości.
- Chryste! Powinieneś pisać artykuły do gazety.
Właśnie w tym momencie drzwi do gabinetu Tess otworzyły się i ukazała się w nich
pani Halderman z sobolami przewieszonymi przez ramię. Widząc mężczyzn, zatrzymała się,
uśmiechnęła, po czym dotknęła językiem górnej wargi, tak jak to robią małe, dziewczynki na
widok czekoladowych lodów.
- Dzień dobry.
Ben zacisnął palce w kieszeniach.
- Dzień dobry.
- Czy czekacie panowie na spotkanie z doktor Court?
- Zgadza się.
Przez chwilę stała bez ruchu, patrząc na Eda, a oczy jej coraz szerzej się rozwierały.
- No, no, ale z pana olbrzym, czyż nie mam racji?
- Chyba tak, proszę pani.
- Jestem wprost zafascynowana... dużymi mężczyznami. - Ruszyła w jego kierunku,
trzepocąc rzęsami i rzucając powłóczyste spojrzenia. Zawsze sprawiają, że przy nich czuję się
taka bezbronna i słaba. Ile ma pan wzrostu, panie?...
Z wymuszonym uśmiechem na twarzy, wciąż trzymając zaciśnięte dłonie w
kieszeniach, Ben podszedł do drzwi gabinetu Tess, pozostawiając Eda własnemu losowi.
Siedziała za biurkiem, z głową odrzuconą do tyłu i zamkniętymi oczami. Znowu miała
upięte do góry włosy, ale wcale nie sprawiała wrażenia nieprzystępnej. Zmęczona, pomyślał, i
to nie tylko fizycznie.
Kiedy się jej przyglądał, podniosła rękę do skroni i przycisnęła mocno, jak gdyby
zaczynała ją boleć głowa.
- Coś mi się zdaje, że przydałaby się pani aspiryna, pani doktor.
Otworzyła oczy i usiadła sztywno, tak jakby uważała, że to nie jest właściwe miejsce
na odpoczynek. Pomimo iż była raczej drobna, biurko wcale jej nie przytłaczało. Całkowicie
do niego pasowała, jak również do zawieszonego z tyłu dyplomu w czarnej oprawie.
- Nie lubię lekarstw.
- Ale lubię je przepisywać? Wyprostowała nieco bardziej plecy.
- Mam nadzieję, że nie czekaliście zbyt długo. Muszę tylko wziąć teczkę.
Właśnie miała wstać, kiedy podszedł do jej biurka.
- Mamy jeszcze parę minut. Zwariowany dzień?
- Trochę. A co u ciebie?
- Można powiedzieć, że nikogo nie zabiłem. - Podniósł z jej biurka kawałek ametystu i
zaczął go przerzucać z ręki do ręki. - Chciałem ci powiedzieć, że bardzo dobrze sobie dzisiaj
poradziłaś.
Podniosła ołówek, obracała go między palcami, po czym odłożyła. Najwidoczniej
następna konfrontacja została przełożona.
- Dzięki. Ty również.
Oparł się o kant biurka, ze zdumieniem odkrywając, że bardzo dobrze się tu czuje, nie
miało wcale znaczenia, iż był to gabinet psychiatry.
W powietrzu nie czuło się wcale nic tajemniczego, żadnych duchów, żadnych skarg.
- Co sądzisz o sobotnim poranku?
- Czekam na propozycje. Uśmiechnął się.
- Tak też sądziłem. Grają kilka filmów z klasyki Vincenta Price'a.
- House of Wax!
I The Fly. Masz ochotę?
- Może. - Podniosła się. Ból głowy przeszedł teraz w przytłumione i niezbyt już
dokuczliwe tętnienie w skroniach. - Jeśli włączony zostanie w to popcorn.
- Nawet i pizza po seansie.
- Zgoda.
- Tess - położył rękę na jej ramieniu, choć nienaganny szary kostium wciąż go
onieśmielał. - Co do zeszłego wieczoru...
- Chyba oboje już się za to przeprosiliśmy.
- Taa. - Teraz nie sprawiała już wrażenia zmęczonej czy słabej. Była opanowana,
niewzruszona i znowu daleka. Cofnął się, wciąż trzymając w ręku kawałek ametystu. Pasował
do jej oczu. - Czy kiedykolwiek kochałaś się tutaj?
Tess uniosła brwi. Najwyrazniej chciał ją zaszokować lub co najmniej rozdrażnić.
- To moja słodka tajemnica. - Podniosła stojącą przy biurku teczkę i skierowała się do
drzwi. - Idziesz?
Miał ochotę wsunąć ametyst do kieszeni, ale zirytowany ostrożnie go tylko odłożył i
wyszedł za nią z pokoju. Ed stał przy biurku sekretarki, popijając herbatę. Twarz miał niemal
tak czerwoną jak włosy.
- To sprawka tej Halderman - odezwała się sekretarka, przesyłając Edowi spojrzenie
pełne współczucia. - Robiłam, co mogłam, aby go nie pożarła.
- Tak mi przykro, Ed - powiedziała Tess, ale jej rozbawione oczy mówiły coś zupełnie
innego. - Czy zechcesz usiąść na chwilę?
- Nie - rzucił w stronę partnera ostrzegawcze spojrzenie. - Jedno słówko, Paris.
- O co ci chodzi? - Ben z miną niewiniątka podszedł do drzwi i otworzył je. Kiedy Ed
go minął, Ben ruszył tuż za nim. - No, no, ale z pana olbrzym, czyż nie mam racji?
- Odwal się.
Monsignore Timothy Logan w niczym nie przypominał księdza z dziecięcych
wspomnień Bena. Zamiast sutanny nosił tweedową marynarkę i bladożółty golf. Miał dużą,
szeroką twarz Irlandczyka i ciemnorude włosy, które zaczynały już pokrywać się siwizną.
Jego biuro w niczym nie przypominało zacisznego probostwa z tajemniczą atmosferą i
ścianami ze starego ciemnego drewna. Pachniało tytoniem i kurzem, jak zwykłe mieszkanie
zwykłego człowieka. Na ścianach nie było obrazów Zbawiciela ani żadnych świętych. Nie
było też wizerunków Dziewicy o smutnej, pełnej wyrozumiałości twarzy - tylko książki, całe
mnóstwo książek: na tematy teologiczne, z dziedziny psychiatrii i trochę innych o
wędkarstwie. Zamiast krucyfiksu wisiała wykonana ze srebra ryba. Na półce stał egzemplarz
starej Biblii w ozdobnej oprawie. Nowsza, z widocznymi śladami używania, leżała otwarta na
biurku, tuż obok różańca z grubych drewnianych paciorków.
- Bardzo się cieszę, że pana widzę, monsignore Logan.
Tess wyciągnęła rękę, tak jakby chciała przywitać się z kolegą, co widząc Ben poczuł
się nieco zakłopotany. W końcu to ksiądz i nieważne czy był w garniturze, czy też w sutannie,
należało traktować go z szacunkiem, a nawet pewną dozą czci. Pośrednicy Boży - pamiętał,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]