[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Teraz, stojąc ze szczotką do włosów za plecami Isabel, nasłuchiwała, co powie Muiris i czy
przypadkiem wszystkiego nie zepsuje. Długimi, powolnymi pociągnięciami czesała córkę i
wyciągała szyję w stronę drzwi, obawiając się, że w każdej chwili może wejść ksiądz i spytać
Isabel wprost: Czy to prawda, że się nie kochacie?
Po kwadransie usłyszała stuknięcie szklanki odstawianej na sosnowy stół, skrzypienie butów
na kamiennej podłodze w sieni, kroki księdza zbliżającego się do sypialni. Zapukał tak cicho, że
jego nadejście wydało się niezwykłym wtargnięciem kawalera do pokoju kobiet.
Niech was Bóg błogosławi.
Wejdz, ojcze zaprosiła Margaret. Już stał w drzwiach.
I jak się dzisiaj czujemy?
Dobrze odparła Isabel, ale jej głos utonął w głośniejszej odpowiedzi matki:
Cudownie, ojcze.
Zwietnie, wspaniale rzekł i nie przestępując progu, wsunął głowę do środka. Stał tak
przez chwilę; doszły go słuchy o wczorajszym zamieszaniu u Comana, ludzie gadali, że ślubu nie
będzie; najróżniejsze plotki fruwały po wyspie, dlatego nachylał się przez próg dłużej, niż
wypadało, nadstawiając łagodne oczy i różową twarz na trzepnięcie prawdy. Ale nic go nie
uderzyło. Wypełniła go wdzięczność. Dzięki Ci, Boże. Jakie dobre jest życie, kiedy posuwa się
gładko naprzód, pomyślał. Mógł się uśmiechnąć, pobłogosławić, a potem oddalić się ze
skrzypieniem butów przez sień i wydostać na bezpieczniejszą aurę nad Atlantykiem.
Co mu powiedziałeś? spytała Margaret.
Powiedziałem, że chyba wiatr się nasila. Idę się ogolić. Nie masz nic przeciwko temu?
Piłeś od rana?
Słucham?
Nie wypieraj się.
Wyznam to księdzu na spowiedzi w przyszłą sobotę. Idę się ogolić.
Muiris odszedł, ściągnął sweter, który założył przy księdzu, i upuścił go na podłogę przed
drzwiami do łazienki.
Moje życie... moje życie to zbieranie tego, co raczysz dla mnie upuścić zawołała za nim
żona.
Zamknął za sobą drzwi łazienki i trzymał je, aż usłyszał, że Margaret wróciła do Isabel. Tutaj
czuł się bezpieczny. Puścił ciepłą wodę i patrzył, jak jego twarz znika w pokrywającym się parą
lustrze; okropna plamista opuchlizna zamiast zdrowej cery, gąszcz zmarszczek, przekrwione
oczy, niemiły wygląd, nikt nie chciałby takiego za męża, myślał, płucząc maszynkę do golenia.
Spraw, żeby coś się wydarzyło, spraw, żeby coś się wydarzyło, kołatała mu po głowie modlitwa,
przeciągnął ręką po obwisłych policzkach, zmieniających zarys szczęki, za oknem rozkrzyczały
się mewy. Zapowiadały deszcz. Nie znosił, kiedy padało w sobotę, i bardziej mu to
przeszkadzało niż w dzień powszedni, bo wtedy dzieci czuły się, jakby skonfiskowano im piłkę.
Ale dziś wszyscy mieli być na ślubie. Wszyscy mieli to zobaczyć. Przesunął palcem po gładko
wygolonej skórze i ucisnął kość policzkową, obolałą po upadku.
Au!
Ochlapał się zimną wodą. Odczekał, aż twarz ocieknie mu nad umywalką, i stał tam dalej,
nie mając siły się ruszyć. Był tchórzem. Bał się zranić córkę. Bał się powiedzieć jej, że ten
człowiek to nic dobrego, i ryzykować, że znienawidzi ojca na zawsze. Bał się tego, co uważał za
swoją powinność, i stał, gapiąc się we własną twarz w lustrze, i modląc, żeby wydarzyło się coś,
co zdjęłoby z niego ciężar odpowiedzialności.
Wychodzisz? To wołała Margaret, domyślając się jego słabości i nie ustając w staraniach,
aby weselna machina toczyła się gładko dalej. Wyjdziesz stamtąd dzisiaj?
Za chwilę.
Siedzisz tam od roku.
Rzeczywiście szepnął, słuchając jej oddalających się kroków i obracając się znów do
lustra. Ty sakramencki głupcze, pomyślał, ty głupcze. Taka wpadka w dniu, w którym
spodziewałeś się być taki szczęśliwy. Fecken eejit, ty ciężki idioto, za kogo się uważasz? On jest
w porządku. Ona da sobie radę. Dokonała wyboru, trzeba jej zaufać. On ci się nie podoba, ale to
tylko pierwsze wrażenie. Co o nim wiesz? Wiadomo, chłopak był zdenerwowany, kiedy znalazł
się wśród nas. Musi okrzepnąć. Poczuł, że zwarliśmy szeregi przeciw niemu, śledzimy każdy
jego ruch. Włóż koszulę. On jest w porządku, zobaczysz.
Lustro odbijało jego ogoloną twarz przez mgiełkę pary i spływające krople, Muiris odwrócił
się od umywalki i otworzył okno, ale nie mógł wypłoszyć uczucia, że wyrwano mu z głębi serca i
ukradziono coś bardzo cennego.
W pokoju Isabel żona nasłuchiwała, aż szczęknie zamek i otworzą się drzwi łazienki. Kiedy
wyszedł, westchnęła i zaraz udała, że kaszle, aby córka nie wyczuła wiszącego w powietrzu
napięcia, które mogło zniweczyć ślub. Szczotkowała włosy Isabel, jakby trącała struny letejskiej
liry zapomnienia. Szczotka przesuwała się z góry do dołu raz za razem, aż w końcu Isabel
podziękowała matce. Wstała, a wtedy jej matka zobaczyła, jaka jej córka jest piękna. Azy
napłynęły do oczu Margaret, broda jej zadrżała, więc żeby zapanować nad wzruszeniem,
zawołała:
Wyszedłeś już stamtąd? Wyszedłeś? Zająknęła się i wybiegła z pokoju, jakby ktoś wydał
niesłyszalny rozkaz.
Poranek w domu na wyspie był niczym zegar, który ktoś za mocno nakręcił; ślub miał się
odbyć o drugiej. Termin ten wydawał się niemożliwie odległy, a jednak przybliżał się nagłymi
skokami, czas nie był łagodną krzywizną, lecz szarpaniną pełną drgnięć i zatrzymań. Była
godzina dziesiąta. Muiris wyszedł z łazienki. W południe, kiedy dzwony przez radio dzwoniły na
Anioł Pański, Margaret odkryła plamę na sukni. Skąd się wzięła ta plama? A przecież była;
suknia przyjechała z Galway, została wyjęta z zapinanego na suwak plastikowego worka i teraz
leżała rozłożona na łóżku Isabel, ujawniając wyrazny brązowy ślad po prawej stronie poniżej
biodra. Zlad wyglądał jak wyspa.
Cholera! Tym razem odezwała się Isabel, odwracając się do okna i klaszczącego morza.
Cholera. Jeżeli to był znak, oczekiwała następnych.
Da się uratować powiedziała Margaret, starając się nie okazać, że to z pewnością zły
znak.
Spójrz tylko.
Nie martw się, Issy. Wywabimy ją.
Wpół do drugiej matka i córka wciąż nachylały się nad plamą, traktując ją wodą, octem, sodą
i solą. Wreszcie, dwadzieścia minut przed rozpoczęciem uroczystości udało im się rozpuścić
plamę, ale materiał wchłonął niezapomnianą woń gorzkiego octu, co wszyscy obecni tego dnia w
kościele wzięli za zapach małżeństwa skazanego na niepowodzenie. Zanim kobiety wyszły z
pokoju, ojciec panny młodej usiadł przy swoim niemym synu w pokoiku na tyłach domu. W
dzielące ich milczenie wdzierał się krzyk mew i coraz głośniejszy łomot niespokojnego morza.
Przyszły druhny, Sheila i Mary O Halloran, stanęły w pustej kuchni i podjadały szynkę,
przekonane, że nic się nie wydarzy. Czas znów skoczył do przodu; minęła druga, Isabel wyszła z
pokoju wraz z drepczącą z tyłu matką w nieskazitelnej sukni, z refleksami światła w
wyszczotkowanych włosach. Była gotowa. Nora Liathain przyszła posiedzieć z Seanem i znalezć
pocieszenie w dławiącym go smutku. Uścisnęła dłoń Isabel brązowymi wykrzywionymi palcami,
które kłuły jak kolce, i cofnęła się, żeby popatrzeć na ruszający pochód.
Do kościoła mieli iść na piechotę. Kiedy Muiris otworzył drzwi domu, poczuł, że wypuszcza
na zewnątrz cały świat, i postawił niepewny, chwiejny krok na kamiennej płycie za progiem.
Córka przytrzymała go za ramię. Margaret dołączyła z tyłu razem z druhnami. Mała grupka
wyszła przez drzwi i ruszyła kamienną ścieżką między ogrodzeniami, jasne ubrania trzepotały na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]