[ Pobierz całość w formacie PDF ]
potajemnie wynosi do domu.
(Napis na ekranie: MIJAJ DNI).
Felix się zmienia. Przykłada się do pracy jak nigdy dotąd, ale zapomina się ogolić.
Chudnie. Jego oczy przypominają oczy żołnierza w niewoli. (Napis: PEWNEGO RANKA...).
Felix przychodzi do pracy jeszcze bardziej wymizerowany niż zazwyczaj. Jego płaszcz
dziwnie opina ciało. Kiedy Felix zdejmuje go i wiesza na wieszaku, widać, że zamiast prawej
dłoni ma toporną protezę. Ani jednego dnia chorobowego, ani słowa wyjaśnienia, tylko ta
odcięta ręka i przyczepiony do kikuta prymitywny szpon domowej roboty.
Inni robotnicy za bardzo się go boją, żeby zapytać, co się stało. Nikt już z nim nie
rozmawia, ale powtarzane szeptem plotki grzmią ogłuszająco. W końcu Ivan prosi Feliksa do
swojego kantorka i ostrożnie, z drugiej strony biurka, zadaje pytanie: (Napis: CO CI SI
STAAO?).
Felix siada, na wpół ukryty w cieniu. Milczy jak głaz. Ivan nie wytrzymuje jego
spojrzenia, spuszcza wzrok. Felix jest jeszcze ciągle zbyt szlachetny, żeby kłamać, ale jak ma
wyjaśnić brygadziście, że nakarmił swoją ręką czarne pudełko? Ivan spogląda na szpon, który
z łatwością mógłby rozszarpać człowiekowi gardło na krwawe strzępy.
Film się urywa, ekran robi się biały, sen się kończy.
Następnego wieczoru w drodze do pracy zajrzałem do Walgreena. Kupiłem notatnik i
stoper. Ludzie zechcą ze mną rozmawiać, jeśli będę coś notował. To będzie wyglądało
bardziej oficjalnie.
Stoperem zmierzyłem czas niezbędny do tego, by przebyć drogę od zegara przy bramie
do budynku za torami, w którym realizowałem swoją misję. Dwadzieścia straconych minut.
Przestałem odbijać kartę. Byłem w niebie.
***
Wytropiłem pewien szczególnie obiecujący element - klawiaturę komputerową.
Taśmociąg niósł klawiatury w głąb wąskiego ceglanego tunelu o łukowatym sklepieniu.
Wcisnąłem się obok taśmy do tunelu i posuwając się bokiem, brnąłem coraz głębiej, chcąc się
dowiedzieć, dokąd prowadzi. Tunel ciągnął się w nieskończoność, skręcając od czasu do
czasu. Zwiatła było w nim dość, ale rwało mnie w kolanach, plecy zaczynały mnie boleć od
schylania się przed podporami, a od gadania do siebie zaschło mi w gardle. Wczołgałem się
więc pod taśmociąg, ułożyłem między podporami i poszedłem spać.
Było całkiem przytulnie. Z obu stron taśmociągu zwieszały się gumowe fartuchy,
chroniące produkty przed kurzem. Położyłem się na boku, bo na plecach miałem wysypkę.
Człowiek z misją musi się czasem zmagać z wysypką.
Najgorsze było to, że ledwie przymknąłem powieki, natychmiast zacząłem śnić. We śnie
leżałem na wznak na taśmociągu, który niósł mnie w dal, i patrzyłem na przesuwający się
nade mną sufit. W pewnym momencie taśma się zatrzymała. Mężczyzna w białym
kombinezonie odkręcił mi prawe ramię, odłożył je na bok i taśmociąg znów ruszył. Ilekroć się
zatrzymywał, kolejni mężczyzni w białych kombinezonach odejmowali mi kolejne członki.
Sen trwał, a ze mnie zostawało coraz mniej.
Obudziłem się i zdezorientowany wytknąłem głowę spod gumowych fartuchów. W
pierwszej chwili miałem wrażenie, że spoglądam w głąb pionowego szybu zakończonego
jasno oświetloną komorą, w której ludzie w białych fartuchach i kapciach chodzą w tę i z
powrotem po białej ścianie.
Dopiero stanąwszy na nogi, poznałem, gdzie jestem: w dziale komputerowym. Ze
szczelin w suficie zwisały ruchome beżowe przegrody. Wszyscy pracownicy mieli na
twarzach filtry powietrza, żeby lepiej chronić obwody drukowane.
Personel przyjął mnie życzliwie. Pokazali mi, gdzie się mogę umyć, znalezli mi czysty
fartuch i filtr. Wielu miało protezy, zwłaszcza sztuczne oczy, których najpopularniejszym
modelem była duża czarna kula z maleńkim białym otworkiem. Młode kobiety z radością
wykładały zawiłości swoich obowiązków poważnemu młodemu mężczyznie z notatnikiem
pod pachą, ale co rusz pokazywały mi jakieś rzeczy, które były za małe, żebym mógł je
zobaczyć. Poznałem tam baptystkę imieniem Jo Anne, która zamiast dłoni miała wtyczki
pasujące do skrzynek z mikromanipulatorami. Dziewczyna w moim typie.
Nie miałem jednak czasu na kobiety. Miałem misję do wykonania i znajdowałem się
coraz bliżej Gotowego Produktu. Prawie czułem w powietrzu jego zapach. Na moich oczach
finalizował się proces montażu.
Na scenę wkroczyły metalowe stojaki, szerokie na dwie stopy i na jard długie. Pojawili
się moi starzy znajomi - monitory, które montowano na stojakach, po trzy na każdym. Obok
nich wstawiano kolorowe lampki. Na moim wykresie tuzin pokręconych korzeni łączył się,
tworząc pień.
Wtedy zobaczyłem pulpity. Buszowałem po magazynie, kiedy na mojej kondygnacji
zatrzymała się winda pełna pulpitów. Mierzyły cztery na osiem stóp i były największymi z
dotychczasowych komponentów. Postanowiłem uczepić się ich jak rzep psiego ogona. Gdzie
one, tam i ja. Usiadłem na ich stosie i razem wyjechaliśmy na górę - aż na poziom gruntu, do
hali wysokiej na trzy piętra. Ze swojej wysoko położonej grzędy widziałem ciągnące się w dal
rzędy i szeregi aluminiowych budek, podobnych trochę do tych chemicznych wychodków,
których już się nie widuje. Niedaleko ode mnie dwóch techników podłączało przewody
wózka diagnostycznego do portu jednej z takich budek. Inspekcja.
Zlazłem na podłogę i obszedłem najbliższą budkę. Dostrzegłem wylot klimatyzacji i
niepodłączone wyjścia hydrauliczne przy podstawie, ale nie znalazłem drzwi. Tylko cztery
przykręcone do stelaża ściany. Gdyby ktoś wszedł do takiej wygódki, utknąłby na amen.
W narożniku jednej ze ścian dostrzegłem naklejkę, fioletowy owal z napisem
AUTYSTYKON.
Czyli to właśnie robiłem przez całe życie. Budowałem autystykony. Miałem przed sobą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]