[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sklepie, spód pudełka całkiem przesiąkł. Do tego stopnia, że po wejściu na piętro autobusu, gdy
właśnie miałem zająć miejsce, dno pudła rozerwało się i lawina żółwiątek spłynęła na podłogę.
Na szczęście w autobusie znajdował się poza mną tylko jeden pasażer. Smukły, o wyglądzie
żołnierza, z szarymi wąsami i monoklem, ubrany w doskonale skrojony tweedowy garnitur
i kapelusz, z gozdzikiem w butonierce i trzcinową laską ze srebrną gałką. Zacząłem gorączkowo
szukać po podłodze żółwików, które, gdy chcą, poruszają się z zadziwiającą szybkością, i miały
nade mną zdecydowaną przewagę. Nagle jeden ruszył środkiem autobusu, by po chwili natrafić
na przeszkodę w postaci stopy mężczyzny o wojskowej posturze. Czując, że żółwik wspina się
na jego nienagannie wypolerowany but, spojrzał w dół. O Boże, pomyślałem, teraz mi się
dostanie! Mężczyzna poprawił monokl i zaczął się uważnie przyglądać żółwikowi, pracowicie
włażącemu na czubek buta.
Na Jerzego! zawołał. Nakrapiany żółw. Chrysemys pieta! Od lat już go nie spotkałem!
Rozejrzał się dookoła, by sprawdzić, skąd się wziął żółw. Zobaczył mnie na czworakach,
z czerwoną twarzą, i stado żółwi pędzących wariacko we wszystkich kierunkach.
Ha! powiedział. Czy to maleństwo jest twoje?
Tak, proszę pana odpowiedziałem cicho. Bardzo przepraszam, ale pudło się rozleciało.
Na Jerzego! Wpadłeś jak śliwka w kompot! zawołał.
Taak... chyba tak.
Mężczyzna wziął żółwia, któremu udało się wreszcie wspiąć na but, i podszedł z nim do
mnie.
Proszę rzekł. Pozwól, że ci pomogę. Odetnę tym łobuziakom odwrót.
To bardzo miło z pana strony.
Przyjął podobną pozycję do mojej i razem zaczęliśmy czołgać się po podłodze łapiąc po
kolei żółwiątka.
Widzę go, widzę! wołał co jakiś czas. Jeden wlazł tam pod siedzenie!
Raz, gdy któryś żółwik zmierzał w jego kierunku, wycelował w niego laską i krzyknął:
Bang! Bang! Natychmiast wracać albo wezmę pana na muszkę! Wreszcie po jakichś
piętnastu minutach udało się nam zapakować do pudła wszystkie żółwie. Dziurę zatkałem
chusteczką.
Bardzo panu dziękuję powiedziałem. Przykro mi, że zabrudził pan sobie spodnie.
Warto było! odparł. Naprawdę warto! Od dawna tak się nie bawiłem.
Poprawił monokl i utkwił we mnie wzrok.
Powiedz mi, co ty robisz z tym pudłem pełnym żółwi?
Pracuję w... sklepie zoologicznym i właśnie odebrałem je z hurtowni wyjaśniłem.
Rozumiem. Czy mógłbym usiąść obok ciebie i trochę z tobą pogawędzić?
Oczywiście, proszę pana. Oczywiście.
Podszedł i usadowił się naprzeciwko mnie, włożył laskę między nogi, oparł na niej brodę
i zaczął uważnie się we mnie wpatrywać.
Sklep zoologiczny, hmm? mruknął. Lubisz zwierzęta?
O tak, bardzo odparłem. To chyba jedyna rzecz, którą naprawdę lubię.
Wydawał się bardzo zainteresowany, więc opowiedziałem mu o sklepie i o Romillym.
Zastanawiałem się, czy wspomnieć o hodowcy ptaków, ale ponieważ obiecałem dochować
tajemnicy, milczałem. Gdy dojechaliśmy do mojego przystanku, podniosłem się.
Przepraszam, ale muszę tu wysiąść.
Ha! Ja też, ja też.
Oczywiste było, że wysiadł tylko po to, by móc dalej ze mną rozmawiać. Dzięki dość
liberalnemu i raczej ekscentrycznemu wychowaniu, jakie otrzymałem, miałem się na baczności
przed zaczepkami pederastów. Wiedziałem, że nawet mężczyzna z monoklem o wyglądzie
wojskowego może być zboczony. Jego zainteresowanie moją osobą mogło się okazać bardzo
nieprzyjemne, więc postanowiłem być ostrożny.
Gdzie jest ten twój sklep? spytał, kołysząc laską między palcem wskazującym
a kciukiem.
O tam wskazałem ręką.
W takim razie cię odprowadzę.
Szedł powoli, wpatrując się z napięciem w mijane sklepy.
Powiedz mi, co robisz w wolnych chwilach?
Och, chodzę do zoo, kina, muzeum... wyjaśniłem.
Byłeś kiedyś w muzeum techniki? No wiesz, z tymi wszystkimi modelami?
O tak, bardzo je lubię.
Naprawdę? Naprawdę? Wcisnął mocniej monokl i popatrzył na mnie. Lubisz się
bawić, prawda?
Można by to tak nazwać.
Ach!
Zatrzymał się przed drzwiami Akwarium
Pan wybaczy odezwałem się. Jestem trochę... spózniony.
Ciekawe, ciekawe... Wyjął portfel i wyciągnął z niego wizytówkę. Tu jest moje
nazwisko i adres. Gdybyś chciał wpaść któregoś popołudnia, moglibyśmy miło spędzić czas.
Będzie mi bardzo miło powiedziałem, przyciskając się plecami do ściany.
Drobiazg. Mam nadzieję, że się spotkamy. Nie krępuj się i dzwoń. Zawsze jestem. Po
szóstej wieczorem.
Odmaszerował ulicą. Nie dostrzegłem w nim cienia zniewieściałości, typowego drobienia
nogami, ale nie byłem niewiniątkiem i wiedziałem, że nie są to jedyne oznaki skłonności
homoseksualnych mężczyzny. Wcisnąłem wizytówkę do kieszeni i wszedłem do sklepu.
Gdzie się podziewałeś, ty nieznośny chłopaku? spytał Romilly.
Przepraszam, że tak pózno zacząłem się tłumaczyć ale... ale w autobusie przydarzył mi
się drobny wypadek. Oderwało się dno pudełka i wyleciały wszystkie żółwie. Pomógł mi je
zbierać starszy pułkownik, ale zajęło nam to trochę czasu. Bardzo mi przykro, panie Romilly.
Dobrze już, dobrze powiedział. Dzisiaj mieliśmy bardzo spokojne popołudnie... bardzo
spokojne. Zbiornik już przygotowany, jeśli chcesz je włożyć.
Przełożyłem żółwiki do akwarium i obserwowałem przez chwilę, jak pływają dookoła, po
czym wyjąłem wizytówkę pułkownika. Pułkownik Anstruther, 47 Bell Mews, South
Kensington , i numer telefonu. Zamyśliłem się.
Panie Romilly odezwałem się czy zna pan pułkownika Anstruthera?
Anstruther? Anstruther? Romilly zmarszczył brwi. Nie sądzę, żebym go... ale poczekaj
chwilkę, momencik. Gdzie on mieszka?
W Bell Mews.
To on! To on! ucieszył się Romilly. Tak, tak... tak. To on. Zwietny żołnierz i wspaniały
mężczyzna. Czy to on pomógł ci zbierać żółwie?
Tak.
No oczywiście. Zawsze przyjdzie przyjacielowi z pomocą. W dzisiejszych czasach nie
spotyka się już takich ludzi... inne wychowanie.
A więc on jest... eem... znany i... mhm... szanowany?
O tak, jak najbardziej. Wszyscy w okolicy go znają i szanują.
Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, co usłyszałem, i pomyślałem, że może przyjmę
zaproszenie pułkownika. W razie czego, jeśli stanie się najgorsze, zawsze mogę wołać o pomoc.
Choć pułkownik nie kazał mi dzwonić, pomyślałem, że będzie uprzejmiej, jeśli to zrobię. Kilka
dni pózniej wykręciłem jego numer.
Pułkownik Anstruther? spytałem.
Tak, tak odparł a kto mówi, kto mówi?
Mhm... nazywam się... Durrell. Spotkaliśmy się w autobusie któregoś popołudnia. Był pan
uprzejmy pomóc mi złapać żółwie.
A tak, tak. Jak się czują maluchy?
W porządku. Czują się... świetnie. Zastanawiałem się, czy... czy mógłbym skorzystać
z pańskiego zaproszenia i zobaczyć się z panem?
Ależ oczywiście, mój drogi chłopcze. Oczywiście! Wspaniale, wspaniale! O której
przyjdziesz?
O której pan woli?
Przyjdz o szóstej trzydzieści. Na obiad.
Bardzo panu dziękuję. Przyjdę na pewno.
Bell Mews była brukowaną ślepą uliczką z czterema małymi domami po każdej stronie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]