[ Pobierz całość w formacie PDF ]

windy zostało jakieś lustro z przylepionym nad nim biofluorescencyjnym paskiem
Fuji.
Dziś rano koło windy śmierdziało moczem, więc postanowiła darować sobie
kosmetykę.
W tym budynku nigdy się nikogo nie spotykało, chociaż czasami można by-
ło usłyszeć muzykę przez zamknięte drzwi czy kroki tuż za zakrętem na końcu
korytarza. To zresztą miało sens; Mona też nie miała ochoty poznawać sąsiadów.
Zeszła schodami trzy piętra w dół, w ziejącą ciemność podziemnego garażu.
Trzymała w dłoni latarkę; odnalazła drogę sześcioma krótkimi błyskami, które
pokierowały ją wokół stęchłych kałuż i zwisających pasm światłowodów, do beto-
nowych stopni i dalej, w zaułek. Tutaj, na tyłach, czuła niekiedy morze, jeśli wiatr
wiał w odpowiednią stronę. Ale dzisiaj cuchnęło tylko odpadkami. Nad nią wyra-
stała ściana przeznaczonego do wyburzenia budynku, gdzie mieszkali na włamie,
więc ruszyła szybko, żeby jakiś dupek nie zrzucił na nią butelki albo czegoś gor-
szego. Kiedy dotarła już do Avenue, zwolniła trochę, ale nie za bardzo. Czuła
gotówkę w kieszeni i planowała zakupy. Szkoda, żeby ktoś ją zahaczył akurat te-
raz, kiedy wyglądało, że Eddy wyrwał jakoś bilety na wyjazd z tego miejsca. Na
przemian powtarzała sobie, że to już pewne, że właściwie już ich tu nie ma, i prze-
strzegała siebie, żeby nie żywić zbyt wielkich nadziei. Znała przecież te pewniaki
Eddy ego. Czy Floryda nie była jednym z nich? Jak to na Florydzie jest ciepło, jak
piękne są plaże, a wszędzie pełno miłych facetów z forsą. Odpowiednie miejsce
na krótkie wakacje, które zdążyły się już rozciągnąć w najdłuższy miesiąc ży-
cia Mony. Owszem, na Florydzie było wściekle gorąco, jak w saunie. Jedyna nie
prywatna plaża okazała się brudna, a na płyciznach pływały brzuchami do góry
śnięte ryby. Zresztą prywatne kawałki mogły wyglądać tak samo, tyle że się ich
nie widziało; tylko siatki i strażników w szortach i koszulach gliniarzy. Eddy ego
podniecała ich broń; każdą sztukę opisywał z nudnymi szczegółami. Sam nie miał
pistoletu i  zdaniem Mony  tym lepiej. Czasami nawet nie czuła woni zde-
chłych ryb, ponieważ unosił się inny zapach, zapach chloru, od którego piekło
podniebienie  jakieś dymy z fabryk na wybrzeżu. A jeśli nawet chodzili tu mili
faceci, to byli tylko numerami i nie palili się do płacenia podwójnie.
Jedyne, co jej się podobało na Florydzie, to prochy: łatwe do kupienia, ta-
nie i zwykle niezłej mocy. Czasami wyobrażała sobie, że ten gryzący zapach to
miliony narkotycznych laboratoriów gotujących jakiś nieprawdopodobny koktajl,
wszystkie te molekuły merdające krótkimi ogonkami, stęsknione za swoim prze-
znaczeniem i ulicą.
Skręciła z Avenue i ruszyła wzdłuż szeregu nie licencjonowanych budek zje-
dzeniem. Od zapachu zaczęło jej burczeć w brzuchu, ale nie ufała żywności z uli-
cy. . . chyba że nie miała innego wyjścia. W centrum handlowym były licencjo-
48
nowane stragany, gdzie przyjmowali gotówkę. Ktoś grał na trąbce na asfaltowym
placyku, który był kiedyś parkingiem  ostra kubańska solówka, odbijająca się
i zniekształcana betonowymi ścianami, konające nuty zagubione w porannym
gwarze targowiska. Uliczny kaznodzieja rozłożył szeroko ramiona, a w powietrzu
ponad nim powtórzył ten gest blady i nieostry Jezus. Stał na skrzynce, w której
mieścił się zestaw projekcyjny, a na ramionach miał obszarpany nylonowy plecak
z dwoma głośnikami sterczącymi jak gładkie chromowane głowy. Kaznodzieja
zerknął na Jezusa, zmarszczył brwi i poprawił coś u pasa; Jezus zamigotał, po-
zieleniał i zniknął. Mona zaśmiała się. W oczach mężczyzny błysnął gniew boży,
zadrżał mięsień w przeoranym blizną policzku. Mona skręciła w lewo, między
rzędy sprzedawców owoców, którzy na swoich pogiętych metalowych wózkach
układali piramidy pomarańczy i grejpfrutów.
Weszła do niskiej, wilgotnej hali, gdzie handlowali przedstawiciele pewniej-
szych interesów: sprzedawcy ryb i porcjowanej żywności, tanich sprzętów domo-
wych. . . Na niektórych straganach mogła kupić kilkanaście rodzajów gorących
dań. W cieniu pod dachem było chłodniej i odrobinę ciszej. Znalazła wschodni
bar z sześcioma pustymi stołkami. Zajęła jeden. Chiński kucharz odezwał się do
niej po hiszpańsku; zamówiła, wskazując palcem, a on podał jej zupę w plasti-
kowej miseczce. Zapłaciła najmniejszym z banknotów i jako resztę dostała osiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • soundsdb.keep.pl