[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przed klatką z małpami Murzyna, który nabrawszy w usta wody pryskał nią w oczy
pawianowi i doprowadził go do wściekłości. Ta okoliczność przyspieszyła wyzwolenie
50
Rurkiewicza, Józka, a i biednego Asa, który się już teraz nie mógł ruszać. Błażej ze
złośliwym uśmiechem na ustach pospieszył spełniać swe obowiązki i gdy przechodził około
klatek, gdzie były lwy, tygrysy, pantery, lamparty, spojrzał i głośno się odezwał;
- Kizie, kizie, moje niewiniątka, psiedusze, jakie toto wszystko grzeczne!... Pan Iwiński
nakazuje, żeby z wami postępować podług religii, to się znaczy, żebyście, huncwoty,
regularnie pościły w piątek i sobotę!
Jak gdyby w odpowiedzi na te słowa wspaniały tygrys bengalski ryknął potężnie i zaczął
biegać po klatce, co było hasłem ruchu, niepokoju po innych klatkach wielkich kotów.
Nieznośnie próżniacze życie prowadził teraz As w wilczej klatce. On, taki energiczny,
ruchliwy, wylegiwał się całymi dniami drzemiąc lub bezmyślnie wodząc oczyma po
snujących się przed klatką ludziach. Może tam i bywali jacy jego znajomi, ale w Ogrodzie
Zoologicznym, gdzie jest tyle zwierzęcych znakomitości, mało kto na pospolitego psa zwraca
uwagę. Bardzo rzadko kiedy jakaś litościwa osoba wrzuciła mu przez szczeble kawałek
chleba albo piernika. Za sąsiadów miał on po jednej stronie wilczycę, którą zabrano od dzieci,
po drugiej - pięć młodych lisków, rodzeństwo wydarte rodzicom. Nikt z ludzi nie pomyśli,
aby takie zwierzęta drapieżne, karmiące się mięsem, mogły być smutne. Litość idzie w parze
z użytecznością.
Bywały i w Ogrodzie Zoologicznym dni wesołe, naturalnie, że tylko dla ludzi wesołe;
zwierzętom, tym jedynym istotom potrzebującym tu rozweselenia, nikt nie mógł ani też nie
myślał wyprawić zabawy. Sprowadzano niekiedy huczną muzykę, przy której dzwiękach
tłumy z miasta używały rozrywki. W niektóre dni świąteczne urządzano tam nawet dla dzieci
zabawy z tańcami. Dobrzy rodzice chcąc sprawić przyjemność grzecznym Maniusiom i
Jasiom wiedli je wtedy na muzykę. Niech sobie dzieci potańczą! Ostatnimi bowiem czasy
robi się wiele, bardzo wiele, aby te nasze piękne kwiatki wydały owoce.
Ponuro zachowywały się zwierzęta słysząc odgłosy trąb i zgiełkliwe krzyki ludzkiego
szczęścia. Tygrysy w niespokojnych susach tam i nazad przebywały szczupłą przestrzeń
swego więzienia, a niekiedy uderzały o kratę z taka siłą, że się trzęsła cała klatka. Lwy,
chociaż to przecie nie lwy pustyni, waliły się ogonami po bokach i rykiem dawały znać
biesiadnikom, że w bliskości szczęścia istnieje niedola. Zasapany niedzwiedz kiwał się z
mrukiem i kręcił, jak gdyby usiłował uniknąć tego huku, brzęku, hałasu.
Innym razem zjawił się w Ogrodzie Zoologicznym cudzoziemiec, przedsiębiorca
wystawiający za biletami na pokaz ludzi na wpół dzikich. Wtedy tłum gości wzrastał,
ponieważ powszechnie twierdzono, że uczyć się poglądowo etnografii jednocześnie z
zoologią jest bardzo użytecznie. Cywilizowanym bliznim dzicy blizni przedstawiali się
bardzo malowniczo, zwłaszcza w oświetleniu sztucznych ogni. Puchacz rozpościerał
wówczas skrzydła, powiewał nimi jak skrzydłami wiatraka i pohukiwał smętnie: pu-u-hu-u .
Hiena brała ogon pod siebie, jeżyła włosy na grzbiecie, odzywała się wyciem podobnym do
śmiechu; tak podobno wyje na wolności, gdy ją zaleci woń trupa. Wilk kilkakrotnie
przysiadał na ogonie, wznosił pysk w górę i wyć zaczynał, ale wyć umiał tylko w niebo
pokryte gwiazdami - i urywał...
Wtem wystąpił z gromady dzikich jakiś ich bard, miał w ręku drewno o dwóch strunach,
usiadł na ziemi, położył swą lirę na podołku, zagrał i zaśpiewał. W jego pieśni było coś z
mruku niedzwiedzia, coś z hukania puchacza, ze śmiechu hieny, wycia wilka i ryku lwa.
Pieśń ta poleciała między klatki i wydało się teraz zwierzętom dzikim, że ktoś odgadł
wszystkie ich smutki, cierpienia, że im opowiada to, co one czują: słyszane dzwięki nie były
dla nich obce. Nawet dogorywający już szakal porwał się z miejsca, gdzie leżał, i suchym,
chrapliwym głosem szczeknął kilka razy, a lew potężnie zagrzmiał, jak by w pustyni. Kiedy
dziki artysta posłyszał ów ryk króla pustyni, ogień zaświecił mu w oczach, głos jego nabrał
siły: natura przemawia prosto i dwaj niewolnicy cywilizacji od razu się porozumieli.
51
Ogród Zoologiczny przedstawiał na małą skalę to, co przedstawia cała kula ziemska:
podbój przyrody przez człowieka. Filozof, artysta może doznawać smutnych wrażeń widząc,
że swobodny człowiek dręczy zwierzę zamknięte, a przeto zawsze i bezwarunkowo zmuszone
ulec. Okratowane klatki potężnych olbrzymów nie usposabiają szlachetnego serca do
wesołości. Obecne wymagania moralności i dobrego smaku budzą pewną odrazę, gdy się
słyszy w tym miejscu niedoli ostatniej wybuchy szalonego śmiechu rodziców i dzieci. Ale cóż
robić?... I to jest widać prawem nieubłaganym, że - biada zwyciężonym!
As, który dotychczas obcował tylko z ludzmi albo z psami przez ludzi włożonymi w różne
nałogi cenne dla człowieka, począł tutaj odczuwać, iż posiada na świecie bliznich. Słyszał
nieustannie w nocy smutne wycia, ponure ryki zwierząt stęsknionych przez niewolę, chorych
albo i umierających. Przepełniało go to taką jakąś goryczą, że i u niego wycie zaczynało
stanowić potrzebę psiej duszy. Kiedy noc nadchodziła, a rozległy się na przerozmaite głosy
zwierzęce skargi, jęki, okrzyki, ogarniał go wtedy dziwny smutek niewoląc do wtórowania
wyciem temu lamentowi. I stróża, który miał obowiązek baczyć na zwierzęta w porze nocnej,
zdejmowała również jakaś nieopisana trwoga i żałość, jak gdyby mu się zdarzyło oczekiwać
na wielkie nieszczęście. Tu As wyć się nauczył na całe życie.
Gdzie się toczy walka, tam i zwycięzcy nieraz podatek krwi płacą. Rurkiewicz, mimo
napominań pana Iwińskiego, wcale się nie odznaczał łagodnością w stosunkach ze
zwierzętami; był on dla nich o tyle tylko wyrozumiały i względny, o ile się ich obawiał.
Szczególniej też nie robił sobie żadnej ceremonii z parą niedzwiedzi pomieszczonych w
obmurowanym naokoło dole, mającym wyobrażać jakoby jaskinię.
Robiąc tam porządki nie przedsiębrał częstokroć potrzebnych środków ostrożności, ale
nadmiernie ufny w swą siłę, w razie niezadowolenia którego z dwojga zwierząt odwracał swą
miotłę, aby drągiem zamalować misia w zęby . Bywało różnie: czasami niedzwiedzie miały
skłonność do uległości, a Błażej był w bardzo złym humorze; innym razem znowu - wprost
przeciwnie. Pewnym jest jednak, że osadzona na grubym i długim drągu miotła trwogą
przejmowała jedne zwierzęta, inne pobudzała do gniewu. Aż nareszcie jednego dnia rano tak
się złożyły okoliczności, że Rurkiewicz był z czegoś bardzo niezadowolony, a niedzwiedzie
też chodziły dokoła słupa wbitego w samym środku dołu i ze złością porykiwały: e-eee e-
eee! .
Ponieważ żadna strona nie była skłonna do ustępstw, przeto zatarg wnet wybuchnął i
pierwsza niedzwiedzica oberwała drągiem między ślepie tak, że pewnie zobaczyła wszystkie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]