[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pewnością nam nie groziła. A burza, jak to zwykle bywa w lecie, wpierw nagła i gwałtowna,
teraz pluskała jedynie prawie ciepłym deszczem, spływającym po karku cienką strużką, gdy
pracowaliśmy przy porządkowaniu przejazdu. Dalekie błyskawice słabo rozświetlały mrok
błękitną poświatą, a rzadkie grzmoty przypominały pomruki niedzwiedzia, który przestał się
już złościć. Wiatr uspokoił się i las wyraznie przycichł. Strzaskany wierzchołek jodły rysował
się martwym konturem na tle głębokiego granatu nieba. W dole garstka ludzi niezmordowanie
zmagała się z powalonym drzewem. Staraliśmy się przy tym nie nastąpić na porwane
przewody elektryczne, splątane wokół jego podstawy.
Wujek odczepił trailer i ustawił nissana tyłem do zwa-
238
lonych gałęzi. Filip z Jakubem przyskoczyli, aby zawiązać na haku linę holowniczą.
Wcześniej opletliśmy nią pień jodły. Ciężarówka ustawiła się równolegle do samochodu
Wujka. Mężczyzni szybko uporali się z drugą liną.
- Teraz! - wrzasnął Filip i oba silniki zawyły z wysiłku. Koła kręciły się po mokrym
asfalcie, jednak drzewo ani drgnęło. Pchaliśmy z tyłu, 5 mogliśmy, lecz skończyło się na
obluzowaniu jednej z lin.
- To bez sensu. - Po trzeciej próbie Wujek zrezygnował. - Nie uda nam się.
Zaświtało mi, żeby zaprząc do pomocy kilka z przewożonych koni, ale ze wstydem
odrzuciłam ten pomysł. Osłabione zwierzęta padłyby już podczas próby wyprowadzenia z
samochodu.
- Zamieńmy pojazdy miejscami. Może w ten sposób jakoś pójdzie - zaproponował Filip,
który niełatwo dawał za wygraną.
O dziwo, poskutkowało. Po pustej szosie potoczyła się najpierw ciężarówka Litwina, a w
kwadrans pózniej samochód terenowy z uczepionym z tyłu trailerem oraz fiatem punto na
holu, ze zgniecioną lewą stroną maski. Jechaliśmy dalej, choć znacznie wolniej niż przed
postojem.
Krótko cieszyliśmy się wolną drogą. Burza zwaliła więcej drzew i co kilka kilometrów
natykaliśmy się na przeszkodę. Filip zawsze w porę zdążył się zatrzymać, unikając zderzenia
z unieruchomionymi przed nim pojazdami. Jak się okazało, całkiem sporo samochodów
zmierzało w tym czasie na południe. Zaraz organizowaliśmy ekipę ratunkową, by wspólnymi
siłami usunąć konary
239
z drogi. Raz nawet ktoś nas uprzedził i zastaliśmy gotowy przejazd. Widocznie komuś
spieszyło się tak bardzo jak nam.
W końcu dotarliśmy do miejsca w pobliżu Kielc, gdzie nie dało się już nic zrobić.
Wielgachny pień buka, przepołowiony wzdłuż od pioruna, jedną częścią zwalił się w poprzek
drogi. Na nieszczęście dołem wciąż mocno trzymał się korzeni. Nie sposób było go ruszyć ani
ominąć. Musieliśmy czekać na straż pożarną czy inną specjalistyczną ekipę, czyli pewnie do
rana. Albo nawet dłużej, bo wszystkie służby ratowały powodzian. Radio bombardowało
doniesieniami z akcji nad brzegami dopływów Wisły, na wschód od miejsca naszego
przymusowego parkowania. Potoki wypływające z Gór Zwiętokrzyskich zmieniały się w
wielkie oszalałe rzeki, których wody sięgały domów wysoko na zboczach pagórków i
zabierały ze sobą wszystko. Powtarzała się tragedia sprzed czterech lat.
Czekaliśmy. A ciężarówka z Lolitą mogła już być daleko, może pod Zebrzydowicami.
Jedyna nadzieja, że kierowca zatrzyma się po drodze na targu w Bodzentynie, jak
przewidywał Filip. Bardzo chciałam, żeby miał rację i tym razem.
Burza stawała się wspomnieniem. Chmury, do tej pory gęsto stłoczone na niebie,
rozstąpiły się i ujrzałam fragment księżyca. Przestało padać, tylko od czasu do czasu drzewa
przeszywał jak gdyby dreszcz i gęsty grad kropel opadał z szeleszczących liści na dach
nissana. Las milczał. Była to jednak pozorna cisza, jak zawsze, gdy po okropnym hałasie
nastaje spokój. Noc niepostrzeżenie przedzierzgnęła się w przedświt i w słabym jeszcze
240
blasku wstającego dnia rozpoznawałam coraz więcej szczegółów wnętrza samochodu.
Wujek pochrapywał na przednim fotelu pasażera, odrzuciwszy głowę w tył. Kuba też zasnął,
pod wpływem stresu i zmęczenia albo nie do końca jeszcze pokonanego działania leku.
Czuwaliśmy jedynie ja i Filip. Chwilami miałam wrażenie, że znów jesteśmy tylko we dwoje
w kostomłockim lesie, a to ciepło, które czuję na swoich kolanach, pochodzi nie od Jakuba.
Szkoda, że wszystko tak się skomplikowało. Zorientowałam się poniewczasie, że w
podnieceniu zdarzyło mi się rozmawiać też z Filipem. Teraz, gdy ochłonęłam z emocji,
postanowiłam nadal się do niego nie odzywać. Nie chciałam go nawet słuchać, ale
wiedziałam, że nie przepuści takiej okazji.
- Musisz! - wybuchnął, zaraz jednak ściszył głos, żeby nie budzić świadków. - Proszę cię,
zrób chociaż tyle i wysłuchaj mnie.
Nie wiem czemu, ostatnio czułam się jak bohaterka kiepskiego  tasiemca". Miałam
wprawdzie nadzieję, że ten serial nie składa się ze zbyt wielu odcinków, nie zamierzałam
jednak niczego Filipowi ułatwiać, o nie. I tak za dużo wycierpiałam przez tego bigamistę. W
dodatku głupio i niepotrzebnie. Pochyliłam głowę i delikatnie, żeby nie zbudzić Kuby,
odgarnęłam z jego czoła mokry kosmyk długich włosów. Poskręcane od deszczu,
przypominały mi dzień, kiedy tak beztrosko bawiliśmy się na kąpielisku w Kobylanach.
Jakub westchnął przez sen i przekręcił głowę, prezentując profil śliczny jak u Pawła
Deląga, a ja szczelniej okryłam go derką. Na szczęście zmokła tylko z jednej strony.
241
Poczułam, że Filip mnie obserwuje. Znienacka podniosłam głowę i spojrzałam we
wsteczne lusterko. Zderzyliśmy się wzrokiem. Spuścił oczy jak przyłapany na gorącym
uczynku. Poprawiłam derkę jeszcze trochę, wkładając w ten gest tyle czułości, ile się dało.
Nie musiałam specjalnie się starać, samo mi tak wychodziło w obecności Kuby.
Chwilę trwała między nami cisza, w której Staszek Soyka nucił nieśmiertelny refren:
 Jesteś moją kokainą... Fa na na na". Tak, ty jesteś moją kokainą, Filip, żebyś wiedział, ale
ludzie potrafią skończyć z ćpaniem i ja nie będę od ciebie uzależniona. Nie będę.
W końcu Filip znów się odezwał. %7łe on rozumie, jaki to dla mnie cios, ta jego żona i w
ogóle, ale nie może dłużej znieść mojego zachowania. Tego, że się do niego nie odzywam. A
on dla mnie zrobiłby wszystko.
Brzmiało to nawet szczerze, lecz doświadczenie nauczyło mnie nie ufać. Stłumiłam
głupie porywy serca i posłuchałam podszeptu nabytego ostatnio rozsądku. Nic z tego, nigdy
nie będziemy razem i już. Zacięty wyraz twarzy mówił za mnie wszystko.
Nie rozumiał. Nalegał. Dalsze milczenie straciło sens. Było dziecinne i świadczyło na
moją niekorzyść. Ludzie obojętni wobec siebie potrafią zamienić ze sobą kilka słów. Nie ma
w tym nic dziwnego. Przynajmniej wytłumaczę mu tak, żeby zrozumiał i dał mi wreszcie
spokój.
- Słuchaj... Nikomu o tym nie mówiłam...
Ciężko mi szło. Oblizałam zaschnięte wargi. Starałam się tak dobierać słowa, aby
brzmiały jasno, ale nie śmiesznie. Bo to, co chciałam mu powiedzieć, mnie samej wydawało
się głupie.
242
- Chodzi o niebieskie drzewa.
Filip musiał się mocno zdziwić, ale - jak to on - nie dał nic po sobie poznać.
- W dzieciństwie wierzyłam, że takie istnieją. Kiedy miałam mniej więcej tyle lat co
Cinka, wychodziłam czasem na pole za domem. Na horyzoncie widziałam wierzby
zarastające brzegi Bugu i z tej odległości ich liście wydawały mi się zupełnie niebieskie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • soundsdb.keep.pl