[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uprowadzając pasztuńskich cywilów, gwałcąc pasztuńskie dziewczęta,
ostrzeliwując pasztuńskie domy i zabijając bez opamiętania. Każdego dnia
znajdowano ciała przywiązane do drzew, czasem tak spalone, że nie sposób było
ich zidentyfikować. Często ludzie ci ginęli od kuli w głowę, bywało, że
znajdowano ich z wyłupionymi oczami czy odciętymi językami.
Babi próbował namówić Mamusię do opuszczenia Kabulu.
- Poradzą sobie z tym - odpowiedziała Mamusia. - Te walki są chwilowe.
Usiądą i coś wymyślą.
- Faribo, jedyne, na czym ci ludzie się znają, to wojna przekonywał Babi.
- Nauczyli się maszerować z butelką mleka w jednej dłoni i pistoletem w
drugiej.
- A kim ty jesteś, żeby coś takiego mówić? - odparowała Mamusia. - Czy
walczyłeś w dżihadzie? Czy porzuciłeś wszystko, co miałeś, i ryzykowałeś
życie? Gdyby nie mudżahedini, nadal bylibyśmy sługusami Sowietów, nie
zapominaj o tym. A teraz chcesz, abyśmy ich zdradzili!
- To nie my ich zdradzamy, Faribo.
- Wobec tego jedz sam. Wez swoją córkę i uciekaj. Wyślij mi pocztówkę.
Ale wiem, że nadchodzi pokój, i zamierzam tu na niego poczekać.
Na ulicach było tak niebezpiecznie, że Babi zrobił coś nie do pomyślenia:
zabronił Lajli chodzić do szkoły.
Sam zajął się jej nauką. Każdego dnia po zachodzie słońca Lajla siadała w
jego pokoju i gdy Hekmatjar z południowego skraju miasta strzelał w Masuda
rakietami, ona omawiała z Babim gazale Hafeza i dzieła ukochanego
afgańskiego poety Ostada Chalilullaha Chaliliego. Babi nauczył ją
rozwiązywania równań kwadratowych, pokazał jej, jak rozłożyć wielomiany na
czynniki i jak się rysuje wykresy krzywych. Kiedy Babi uczył, przechodził
całkowitą przemianę.
W swoim żywiole, wśród książek, wydawał się Lajli wyższy, jego głos
był spokojniejszy i głębszy i znacznie rzadziej mrugał. Lajla próbowała sobie
wyobrazić, jak musiał kiedyś wyglądać, kiedy wycierał pełnymi gracji ruchami
tablicę i spoglądał przez ramię na uczniów ojcowskim, uważnym wzrokiem.
Ale Lajla nie mogła się skupić. Wciąż coś ją rozpraszało.
- Jaka jest powierzchnia piramidy? - pytał Babi, ale Lajla mogła jedynie
myśleć o pełnych ustach Tarigha, jego gorącym oddechu tuż przy jej ustach,
swoim odbiciu w jego orzechowych oczach. Od tamtego razu pod drzewem
pocałowała go jeszcze dwa razy, dłużej, bardziej namiętnie, i jak jej się
wydawało, mniej niezdarnie. Za każdym razem spotkali się ukradkiem w
mrocznej alejce między domami, gdzie Tarigh palił papierosa w dniu przyjęcia,
które wydała Mamusia. Za drugim razem pozwoliła mu dotknąć swoich piersi.
- Lajlo?
- Tak, Babi.
- Piramida. Powierzchnia. O czym ty myślisz?
- Przepraszam, Babi. Myślałam, rnhm... Niech się zastanowię. Piramida...
piramida... Jedna trzecia powierzchni podstawy pomnożona przez wysokość.
Babi pokiwał niepewnie głową i rzucił jej długie spojrzenie.
A Lajla pomyślała o dłoniach Tarigha ściskających jej piersi,
ześlizgujących się po jej szczupłych plecach, kiedy całowali się i całowali bez
końca.
Któregoś dnia w tym samym miesiącu, w czerwcu, Giti wracała do domu
z dwiema koleżankami ze szkoły. Zaledwie trzy ulice przed domem Giti
zabłąkana rakieta trafiła dziewczynki. Pózniej tego strasznego dnia Lajla
dowiedziała się, że Nila, mama Giti, biegała po ulicy, na której zginęła Giti,
zbierając do fartucha kawałki ciała swojej córki i wrzeszcząc histerycznie.
Gnijąca prawa noga Giti w nylonowej skarpetce i fioletowej tenisówce została
znaleziona dopiero dwa tygodnie pózniej na dachu jednego z domów.
Podczas fatihy Giti, dzień po jej śmierci, Lajla siedziała oszołomiona w
pokoju pełnym płaczących kobiet. Po raz pierwszy zginął ktoś bliski Lajli, ktoś,
kogo kochała. Nie mogła przyzwyczaić się do niepojętego faktu, że Giti nie
żyje. Giti, z którą Lajla wymieniała potajemnie liściki na lekcjach, której
malowała paznokcie, której wyskubywała pęsetą cienkie włoski rosnące na
policzkach. Giti, która miała wyjść za bramkarza Sabera. Giti nie żyła. Była
martwa. Rozerwana na kawałki.
Lajla zaczęła opłakiwać przyjaciółkę. Z jej oczu popłynęły teraz
wszystkie łzy, których nie potrafiła wylać na pogrzebie swych braci.
25.
Lajla ledwo mogła się poruszać, tak jakby w jej ciele, w każdym stawie
zastygł cement. Toczyła się rozmowa i Lajla wiedziała, że w niej uczestniczy,
ale czuła się z niej usunięta, jakby tylko podsłuchiwała. Tarigh mówił, a ona
wyobraziła sobie swoje życie jak przegniłą linę, pękającą z trzaskiem,
rozplątującą się, odpadające z niej włókna, linę lecącą gdzieś w dół.
Działo się to w gorące i parne sierpniowe popołudnie 1roku. Oboje
siedzieli w salonie w domu Lajli. Mamusię przez cały dzień bolał brzuch i kilka
minut temu, mimo rakiet, które Hekmatjar wystrzeliwał z południa, Babi zabrał
ją do lekarza.
I oto teraz obok niej siedział na kanapie Tarigh ze wzrokiem wbitym w
podłogę i dłońmi wciśniętymi między kolana.
I mówił, że wyjeżdża.
Nie z tej dzielnicy, nie z Kabulu. Ale w ogóle z Afganistanu.
Wyjeżdża.
Lajla była porażona.
- Ale dokąd? Dokąd pojedziesz?
- Najpierw do Pakistanu. Do Peszawaru. A potem nie wiem. Może
Hindustan? A może Iran?
- Jak długo?
- Nie wiem.
- Miałam na myśli, jak długo o tym wiesz?
- Od kilku dni. Miałem ci powiedzieć, Lajlo, przysięgam, ale nie mogłem
się zebrać. Wiedziałem, jak bardzo cię to zmartwi.
- Kiedy?
- Jutro.
- Jutro?
- Lajlo, spójrz na mnie.
- Jutro.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]