[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Tak, znam was! Dlatego też oświadczyłem poprzednio, że w żadnym razie nie pozwolicie się
ukarać, bowiem wola wasza ma skrzydła, a wasz gniew przebija mury.
- Ale ja sobie nie przypominam, gdziebyśmy mogli cię spotkać?
- Widziałem was na górze, na wyżynach czcicieli diabła, dość dawno temu. Byłem wówczas
porucznikiem i znajdowałem się w oddziałach pod komendą pułkownika Omara Ameda. Był to
surowy i nieubłagany człowiek, za co ukarany został śmiercią w płomieniach. Przebywaliście
wówczas w pobliżu i widzieliście, j ak Pir Kamek, wódz czcicieli diabła, skoczył wraz z nim w
ogiefi płonącego stosu, spalili się obydwaj. Wtedy twój emir Kara Ben Nemzi effendi wystąpił
jako pośrednik pokoju między nami a Dżezidami. Dopiero wtedy dowie-dzieliśmy się, co wam
zawdzięczamy. Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron i żaden z nas nie byłby uszedł z życiem,
gdyby się emir za nami nie wstawił. To się rozeszło z ust do ust i wszyscy polubili was.
Doniesiono nam również wszystko, coście dotąd uczynili i przeżyli. Potem, gdy obozowałem w
Kerkuk i pózniej w Suleimanieh, słyszałem jeszcze wiele o Kara Ben Nemzi i jego Hadżi
Halefie Omarze, o waszycli koniach, o waszej broni, o waszych czynach pośród Beduinów
Dżezireh, kurdyjskich plemion z gór i dolin. Byłem dumny z tego, że was znam i pragnąłem
zobaczyć was ponownie. Dzisiaj to pragnienie ziściło się i możecie sobie wyobrazić, jak mnie to
cieszy. Chciałbym także odwdzięczyć się wam za uratowanie mi w owym czasie życia, ale,
niestety, nie jestem namiestnikiem w Hilleh, lecz tylko dowódcą mego pułku. Jednakże, jeżeli
mogę wyświadczyć wam j akąś przysługę, powiedzcie mi, proszę, a z całego serca uczynię, co
zechcecie! %7łe nie poznaliście mnie, nic w tym dziwnego. Porucznik bez znaczenia nie mógł
zwrócić na siebie waszej uwagi, a jeśli rzuciliście nań spojrzenia, były tak krótkie i przelotne, że
nie mogliście zapamiętać mojej twarzy. Teraz pozwólcie mi zaznaczyć tylko to; należę do sądu
i jako żołnierz muszę czuwaE, aby nie pozwoli~ wam uciec. Tego obowiązku muszę
przestrzegać, ale we wszystkim innym, co tego nie dotyczy, mogę wam zapewnić moją pomoc i
obronę, chociaż jestem przekonany, że Kara Ben Nemzi effendi i jego Halef tej obrony nie
potrzebują, mimo że pozornie są uwięzieni.
To spotkanie z pułkownikiem było jeszcze jednym, z tak często przeżywanych,
dowodem, że żaden dobry uczynek, żaden akt miłości blizniego nie ginie, lecz
zwoli Boga znajduje nagrodę w niespodzianej formie. Zresztą, pułkownik musiał
być dzielnym oficerem, skoro w bardzo niedługim czasie awansował ze stopnia
porucznika. Jak wspomniałem, mówił tak głośno, że go wszyscy słyszeli. Wra-
żenie jego słów było dla nas bardzo korzystne i wyrazne. Kiedy pochwyciłęm
przyjazne spojrzenia zebranych, skierowane na nas, nie czułem wcale, jakobym ja,
od Allaha przeklęty chrześcijanin znaj-dował się pośród fanatycznych i wrogich
szyitów. Prawdopodobnie niebezpieczefistwo tego fanatyzmu było już usunięte
przez to, że poprzednio tak pochlebnie wyraziłem się o szi i, potrącając
przedtem o religijną nienawiść do sunnitów. Poza tym wystąpienie moje prze-ciw
namiestnikowi było tutaj widowiskiem budzącym żywą sympatię; zapomniano, że
główną rolę grał innowierca, a widziano tylko 189 śmiałego człowieka. Na
dobitek, namiestnik był sunnitą i na skutek tego każdy w cichości ducha życzył
mu tej nauczki, jaką dostał. Gdy zaś pułkownik stawił się za mną z takim
zapałem, nastrój stał się jeszcze bardziej przyjazny dla nas. Toteż widziałem,
że stary Hindus uśmiecznął się do mnie z zadowoleniem.
Zupełnie inaczej zachowali się namiestnik i Pers. Byli rozwściecze-ni
przychylnym wystąpieniem pułkownika i rozmawiali ze sobą oży-wionym szeptem.
Zmiarkowałem, że przemytnik gorąco doradzał urzędnikowi, jak ma się zachować,
aby odzyskać posłuch i poważanie. Namiestnik przystał na propozycję. Widocznie
zapadła między nimi jakaś umowa, gdyż podał Persowi rękę, jak to się czyni po
zawarciu ugody i zwracając się do nas, rzekł:
- W toku rozpraw nastąpił zwrot, który pociąga za sobą zmianę dochodzenia. Gdyby mnie
pułkownik uprzedził, że zna oskarżonych, zachowanie moje byłoby od samego początku inne.
Czy wówczas ci dwaj ludzie udowodnili jakimś dokumentem, że są tymi za kogo się podają?
- Nie - odrzekł pułkownik. - Nazywano ich Kara Ben Nemzi effendi i Hadżi Halef Omar i pod tymi
nazwiskami występowali.
- Może pózniej widziałeś ich papiery?
- Nie, ale oświadczam, że są tymi osobami za które je uważam.
- To mi nie wystarcza. Ponieważ jeden z nich jest chrześcijaninem oraz poddanym obcego
mocarstwa i jako taki usiłuje, być może, ujść naszej sprawiedliwości, przeto wskazana jest
najwyższa ostrożność i sumienność. Muszę widzieć ich dokumenty.
- Dokumenty? - zapytał Halef, śmiejąc się. - Czy sądzisz, że ja, wolny Bediun i szejk mego
plemienia, noszę przy sobie paszport, kiedy udaję się w podróż?
- Widzisz jednak, że teraz jest ci potrzebny.
- Któż mi go miał wystawić? Gdzie jest ta władza, do której niezależny Ibn Arab mógłby się w
takiej potrzebie zwrócić? Powia-dasz, że mi teraz paszport potrzebny? Po co i na co?
190
- Bo znajdujesz się przed sądem, który musi wiedzieć, kim jesteś.
- Spójrz na tego Ghasai! On też stoi przed sądem, jako świadek.
Czy okazał jaki paszport?
- To nie jest konieczne, bo go zna gospodarz!
- Czy ten widział jego paszport?
- To jest obojętne!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]