[ Pobierz całość w formacie PDF ]
surowszych niż jedynie zgodność z prawem.
- Exley - oświadczył kategorycznie - jest najbardziej bezspornym przypadkiem,
jaki kiedykolwiek widziałem, bez względu na to, co kto powie.
- Nie jest to już teraz werdykt. - Harpe zajmował zawsze ostrożne stanowisko. -
Jeśli państwo może temu zapobiec.
- A więc powinien być - powiedział Sloan. -1 Harry...
- Tak?
- Pamiętaj koniecznie, że według statystyki mordercy rodzaju męskiego to
najczęściej wdowcy.
- Ba! -powiedział drogowiec.
Crosby spotkał Sloana w korytarzu przy drzwiach pokoju Wydziału Ruchu; miał
w ręce jakieś pismo.
- Wiadomości, Crosby?
- Z Australii. Obrót sprawy, jak w powieści, tak mi się zdaje - powiedział
konstabl podając pismo. -1 jak szybko.
- Oni to załatwiają bumerangiem. - Sloan wziął pismo i zaczął czytać. Policyjny
system teleksowy opasał ziemię .wkoło szybciej niż Ariel i wrócił z najcenniejszym
policyjnym .towarem - z informacją. Gdzieś tam, w kraju na antypodach - ściśle mówiąc
w Cunningham Gap, Queeng-land - kolega policjant potrudził się zbierając informacje
dla drugiego policjanta, którego nigdy nie widział i nawet nie dowie się nigdy jego
nazwiska.
Stojąc w korytarzu komisariatu w Berebury, Calleshire, Anglia - ach,
najrdzenniejsza Anglia - Sloan próbował wyobrazić sobie tego człowieka wędrującego
przez suche i zakurzone miasto: choć z tego, co wiedział, Cunningham Gąb mogło
równie dobrze znajdować się w tropikalnym wilgotnym lesie, a jego kolegą, gliną, mogła
być kobieta.
Hector Fent, Anglik, wymieniony w prośbie o informację, zmarł przed pięciu laty
śmiercią naturalną w miejscu zamieszkania, w Cunningham Gap.
Było to coś nowego dla Sloana, co jednak nie miało znaczenia. Miało natomiast
znaczenie, czy była to nowość dla mordercy. Czy też on może wiedział?
Podobno był wdowcem - podawał ostrożnie teleks.
Mogło to znaczyć wiele lub nic. Miał jednego syna - czytał dalej Sloan. Co
mogło znaczyć wiele.
O nazwisku Peter Miller Fent - wydrukowano to dużymi literami. To znaczyło
wiele. Bardzo wiele.
Rozdział XI
Wszystkie dochodzenia puszczone w ruch - zwłaszcza przez urzędy - dają zwykle
wyniki. Z czasem.
Niestety Sloan nie był obecny w komisariacie, kiedy zadzwonił dr Writtle;
analityk uważając, że stopień służbowy równa się wiadomościom, zamiast z nim,
porozmawiał z nadinspektorem Leeyesem.
- Chodzi o to pana pytanie, Sloan, skierowane do Wydziału Spraw
Wewnętrznych - powiedział Leeyes, kiedy Sloan zjawił się w swoim biurze - dotyczące
sporządzania rozpuszczalnych barbituranów.
- Słucham pana?
- Barbiturany - informował go Leeyes, uzyskuje się z kwasu barbiturowego, czyli
z malonylomocznika.
Sloan wyciągnął swój notes.
- A malonylomocznik - nadinspektor mówił tak, jakby chemia organiczna nie
miała dla niego żadnych tajemnic -sporządza się z di... di... dietylu . - Pewność siebie
znik-nęła po trzeciej próbie. - Jest to... malonian dwuetylu.
- Naprawdę? Dziękuję panu.
- Barbiturany syntetyzuje się przez podstawienie związku wyjściowego
różnymi rodnikami - mruczał Leeyes. - Próbują nas olśnić wiedzą, Sloan.
- Tak, panie nadinspektorze.
- Ta cała technika - mówił dalej Leeyes, ściągając przy tym z piedestału jednego
z najlepszych w kraju chemików analityków - to bardzo dobre na swój sposób, ale nie
pomaga w rozwiązywaniu sprawy, prawda?
- Jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić. Czy wspominał coś o smaku?
Leeyes przesunął jakieś papiery. - Mam to gdzieś tutaj. Smak... ach, tak.
Nieprzyjemny.
- W jakim stopniu zauważalny?
- Trzeba by go trochę zamaskować. Tak jakoś się wyraził. - Nadinspektor z
zasady nie uznawał opinii ekspertów.
- A... e... naturalne zródła tego barbituranu?
- Malonylomocznika? - rzucił niedbale Leeyes. - Doktor Writtle rozwodził się
nad tym trochę. - Kwas jabłkowy - od tego się zaczyna - występuje w trzech enacjomorfi-
cznych formach.
- Doprawdy? - zdziwił się kwaśno Sloan. - Czy któraś z nich jest uprawiana u
nas?
- Tak.
Sloan spojrzał z uwagą.
- Jabłka - wyliczał Leeyes - winogrona, buraki - och i rabarbar.
- Rabarbar?
- Tak powiedział. Sądzę, że wie.
- A jak z możliwością sporządzenia tego domowym sposobem?
- Nie chciał powiedzieć: tak i nie chciał powiedzieć: nie .
Sloan zaklął siarczyście.
- Powiedział, że trzeba by było znać sposób i mieć urządzenia - rzekł Leeyes - a
także coś, co się nazywa chlorek etylenu. On napisze to wszystko dla pana.
Tym razem Sloan uważał, że to nic nie da. - Sądzę, że będziemy musieli wrócić
do wzoru numer jeden, nadinspektorze - westchnął - i sprawdzić, kto zyskuje.
- Lub przynajmniej kto nie traci - powiedział pesymistycznie Leeyes.
- Przede wszystkim stracił Exley - zaczął Sloan i poinformował go o drugim
kierowcy. - Biedny chłop.
Leeyes bębnił palcami po biurku. - A my nie posunęliśmy się o krok dalej, Sloan.
- Wiemy, że ktoś podał Fentowi truciznę.
- To wiedzieliśmy już w poniedziałek - uciął Leeyes.
- I jaką truciznę - dorzucił Sloan stukając w swój notes.
- Akademicka informacja - ciągnął nieubłagany Leeyes.
- I kto miał sposobność.
- Za wiele osób. - Nadinspektor odpowiedział szybko i posępnie. - Grubo za
wiele. Co najmniej jedenaście.
Sloan odchrząknął. - Właściwie trzynaście...
- Nieszczęśliwa liczba dla niektórych. - Reakcja nadinspektora na liczbę
trzynaście wywodziła się z gry w Bingo.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]