[ Pobierz całość w formacie PDF ]
najlepszą dziewczynę, jaka kiedykolwiek chodziła po świecie! Chcę, \eby wszyscy
byli uśmiechnięci i szczęśliwi, bo mimo wszystko szczęście istnieje!
Mama z trudem powstrzymywała śmiech...
- A du\o dziewczyn znałeś ? - zapytała niby to bardzo powa\nie. Kola spojrzał na
nią zmieszany.
- Tak naprawdę... bli\ej nie znałem \adnej...
W ten sposób na naszym podwórku pojawił się jeszcze jeden szczęśliwy człowiek.
Pozostawało parę dni do ślubu. Więc mama i Rywa z podwójnym zapałem czyściły
fabrykę z wybrakowanych zapałek. Bez przerwy biegałam tam i z powrotem, a\ mnie
gardło bolało od śpiewu pod murem. Wszystkie kole\anki w fabryce pomagały im,
jak tylko mogły. Kiedy przywlekłam do domu kolejny, wyjątkowo cię\ki worek, Fira
się przestraszyła.
- Czy one nie za nachalnie tam czyszczą? Co będzie, jak je złapią? - zapytała
zatroskana.
- Rywa mówi, \e im Bóg pomaga w dobrej sprawie - odparłam pewnym głosem.
Przecie\ Kola musiał wykorzystać swój \yciowy przydział kilku dni szczęścia.
Trochę z tego szczęścia promieniowało na mnie, bo Juma eskortował mnie
osobiście na targ, gdzie wymienialiśmy zapałki na cebulę, kartofle i owoce, i
pomagał mi dzwigać worki. Znosiliśmy kapustę, buraki, marchew, wspomagani przez
adiutantów Jurny, którzy przy okazji podkradali, co się dało.
Kola cały ten czas spędzał z Sarą, która podjęła się doprowadzić do jakiego
takiego porządku jego garderobę.
W przeddzień ślubu wysłano nas jeszcze po zieleninę, rzodkiewki i mąkę
kukurydzianą. Z dnia na dzień robiło się coraz cieplej. Na targu pojawiły się
dwie baby z naręczami mimozy. Nikt nie zwracał uwagi na kwiaty, ludzie polowali
na jedzenie.
Juma nagle się zatrzymał.
- Coś mi się nale\y za targanie marchewki! - zawołał i wyciągnął garść
zapałczanych grzebyków. - Mógłbym to potraktować jako moje koszyczkowe, jak
myślisz?
Spojrzał na mnie pytająco.
- Chyba tak...
Nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Podszedł do kwiaciarek i wrócił z ogromną
wiązanką.
- Sara przepada za mimozą - wyjaśnił. - Masz, przechowaj tę miotłę do jutra.
Dasz ją Sarze przed ślubem i powiesz, \e to od Koli. Podejrzewam, \e mu nic
takiego nie wpadnie do głowy.
Wręczył mi kwiaty. Spacer z tą miotłą wyraznie go krępował.
Weselny wieczór był upalny. Ze wszystkich mieszkań wyniesiono na podwórko stoły
i krzesła. Dni stały się dłu\sze, a \e uroczystość wypadała podczas pełni
księ\yca, nie musieliśmy się martwić o oświetlenie. Przyjaciele Rywy i Sary z
Odessy przynieśli półmiski z rybą, forszmak i garnki z cymesem, który okazał się
duszoną marchewką. Znalazło się tych przyjaciół co niemiara. Zaproszono te\
wszystkich sąsiadów. Przysmaki z półmisków znikały w okamgnieniu.
Matka kupiła kawałek szarego, śmierdzącego mydła z oleju rycynowego (producenci
wykupywali ten olej w aptekach całego miasta) i udało nam się jakoś domyć ręce,
twarz i szyję. Policzki płonęły nam od szorowania. śeby przytłumić smród mydła,
sąsiadka skropiła nas tanimi perfumami o namiętnej nazwie Kar-men". Zniada
twarzyczka sąsiadki płonęła bardziej ni\ zazwyczaj, bo wróciła z prowizorycznej
łazni w baraku, zbudowanym w tym celu koło dworca. Aaznia nazywała się teraz
Sanobrobotka, czyli Obróbka Sanitarna, i pełniła funkcję odwszalni dla młodszych
oficerów i ich rodzin. Dy\urna wlewała w dłonie nagusów szare, \rące mydło,
które pieniło się i ściągało grubą warstwę brudu. Niestety, \eby się dostać do
Sanobrobotki, nale\ało zaskarbić sobie względy któregoś z oficerów, by zechciał
odstąpić swój specjalny talon. Podkochujący się bez wzajemności w ślicznej Irce
oficer, zakwaterowany u sąsiadów na piętrze, ofiarował jej talon chwilowo
nieobecnej \ony. Wyparzona w gorącej wodzie Irka zabłysła pełnią swej urody.
Rozpromieniona i domyta, pomachała ręką ofiarodawcy i rzuciła wesołe dziękuję"!
A ten, zachwycony, patrząc na nią z wysokości pierwszego piętra, zawołał na cały
głos:
- Iren! Ja zawsze wyczuwałem, \e kobieta po Obróbce Sanitarnej jest znacznie
piękniejsza ni\ przedtem!
Odtąd jeszcze przez wiele lat na naszym podwórku kąpieli nie nazywano inaczej
ni\ Sanobrobotka.
Mama kupiła mi na tę okazję pantofle, a raczej kapcie, zręcznie zmajstrowane z
kawałków opony od studebakera i sznurka. Tak odświętnie obuta chciałam znalezć
się jak najbli\ej Jurny, ale on siedział obok narzeczonej, a mnie nie wypadało
się pchać do głównego stołu. Chyba jednak mnie dostrzegł, bo gdy usiadłam na
stopniach naszego balkonu, wstał, podszedł do Firy, szepnął jej coś i Fira
przyniosła mi talerz pełen zakąsek. Nigdy nie przypuszczałam, \e
ryba mo\e być tak smaczna! Siedząc na balkonie, zajadaliśmy z bratem prawdziwe
smakołyki. O czymś takim nie mogłam dotąd nawet marzyć z braku wyobrazni.
Jedzenie szybko zniknęło z półmisków, nie brakowało tylko wina, ale dzieciom go
nie dawano. Juma był starszy, więc napił się z Kolą, na policzkach zakwitły mu
rumieńce, a ciemne oczy zalśniły jeszcze mocniej. Wkrótce wyniesiono stoły,
ludzie z Odessy wyjęli skrzypce i akordeon i skocznie zagrali do tańca. Wtedy
słyszałam te rytmy po raz pierwszy. Wyjaśniono mi, \e to stare piosenki
odesskich śydów. Teraz, gdy słyszę którąś z nich w postaci modnego przeboju w
nowej instrumentacji, wypływa w pamięci ten wieczór, wiosenny i ciepły,
przesycony bolesnym szczęściem. Są to bowiem melodie dobrych chwil mojego
dzieciństwa, a przede wszystkim Jurny i Koli.
Tańce rozpoczęli mę\czyzni z Odessy, dołączyła do nich Fi-ra i reszta gości, a
[ Pobierz całość w formacie PDF ]