[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uszach słowa kolegów. Oni wiedzieli.
Od połowy stycznia słońce na krótkie chwile zaczęło ukazywać się nad horyzontem.
Męka samotności zelżała.
...Zachody są tu nieopisanie piękne, majestatyczne. Słońce kła- dzie purpurowe plamy
na śniegu, wydłuża dziwnie ostre cienie, zaciera kontrasty pisał w listach do narzeczonej.
Martwa, złowroga, podstępnie płaska biel w tym krwawym odblasku nabiera pastelowych
barw, łagodnieje, staje się jakaś bardziej ludzka. Trwa to niestety zaledwie parę minut. I
znów moje pustkowie
sinieje, szarzeje grozne i nieubłagane. Mróz się wzmaga. Moja biedna stopa zaczyna coraz
bardziej dokuczać..."
W kilka dni pózniej nerwowym, pospiesznie kreślonym pismem notował:
...Wybudził mnie dziś w nocy piekielny trzask, jakby dach walił się na mnie pod
ciężarem śniegu. Pożegnałem się z tobą, kochana, a czekałem tylko, kiedy te tony runą,
przygniotą mnie, zmiażdżą. Aoskot, od którego drgało wszystko wokół, przetaczał się powoli,
przycichał, nim w końcu zamilkł. Sufit nie zapadł się, ściany stały nie tknięte. Minął upiorny
lęk, gdy zrozumiałem, że to gdzieś w pobliżu musiał pęknąć lodowy pancerz, że narodziła się
nowa szczelina. A jeżeli przeszła tuż obok mego namiotu? Może następna rozewrze się pod
nim?"
Nie, nie znał dotychczas samotności. Teraz dopiero, kiedy tłumnie cisnęły mu się do
głowy odległe wspomnienia z dzieciństwa, zaczynał zdawać sobie z tego sprawę. Nigdy
dotąd nie zastanawiał się nad tym. Otaczał się zawsze kolegami, prowadził życie czynne,
wychodził mu naprzeciw. Dziś nie umiał zapełnić pustki wokół siebie. Kiedy wydawało mu
się, że już nie może być gorzej", przyszło przymusowe zamknięcie, uwięzienie. Za życia
pogrzebany" dzwięczało mu ciągle w uszach. Uważałby te słowa za melodramatyczne,
gdyby przeczytał je w gazecie czy książce.
Początkowo nie godził się z przegraną. Usiłował walczyć, przekopywać się przez białą
skorupę na dwór. Z wejścia do tunelu musiał od razu zrezygnować wysokim zwałem
zasypała je burza. Znieg naniesiony wichurą północną zbity był, zwarty, łopata go nie brała.
Rozpoczął wtedy próbę przebicia się przez dach bocznego igloo. Bitwa o wyjście tędy trwała
długo i była zaciekła. Wygrał wreszcie, wyłamał otwór, nieprzytomny ze szczęścia wysko-
czył na dwór i zatoczył się jak pijany. Pęd zadymki niczym przeogromny ciężar zwalił mu się
na ramiona, oszołomił, przygniótł do ziemi, wtłoczył z powrotem w płuca oddech, dławił. A
ttiimo to nigdy jeszcze rozfalowany wichurą mur miliardów śnieżynek nie wydawał mu się
tak przyjazny. Uczepiony liny obrosłej grubą warstwą sadzi nurkował w mroznej bieli,
rozkoszując się wolnością.
Obserwacja ta była pierwszą i ostatnią. Wielodniowa śnieżyca
uwięziła go ostatecznie, zamurowała. Zapasy nafty, zapasy żywności wszystko, co było
niezbędne do życia, pozostało na zewnątrz.
...21 marca zostałem pogrzebany. Niczym kret muszę żyć teraz, nie pod ziemią
wprawdzie, ale pod śniegiem. Czy mnie kiedykolwiek odnajdą?... Czy ujrzę jeszcze
kiedykolwiek światło dzienne i blask gwiazd odbity od lodu? Czy zachłysnę się jeszcze
kiedyś haustem świeżeg- powietrza?
Stopa dokucza coraz bardziej, samotność w ciemności i o głodzie jest niewymownie
ciężka. I pomyśleć, że lekceważyłem sobie słowa starego Freuchena. Po samotnym
zimowaniu na krawędzi lądolodu Grenlandii pisał, że nie wolno pozostawiać w Arktyce
samotnego człowieka na okres zimy i nocy polarnej. Tam, gdzie dwu dałoby sobie jakoś
radę, jeden zginie marnie."
Z trudem tłumił w sobie uczucie zawiści na myśl o Eismitte. W odległości pięciuset
kilometrów zaledwie, w niemieckiej stacji, jasno musiało być teraz, ciepło i gwarno. Profesor
Wegener z pewnością pozostawił na pionierskie zimowanie pod lodem co najmniej dwu
obserwatorów. Byli to zapewne jego współpracownicy, obaj rokujący wielkie nadzieje,
doktorzy nauk ścisłych, Georgi i Sorge. Im z pewnością niczego nie brakowało, dopomagali
sobie w obserwacjach, w codziennej pracy, wyręczali się wzajemnie, naradzali wspólnie, gdy
nasuwały się jakieś wątpliwości. Nie wiedzieli, co to głód, co to osamotnienie. Mieli łączność
radiową ze swoją bazą West Point na zachodnim wybrzeżu wyspy. Tak, niewątpliwie ci
dadzą sobie radę, w ich pracy nie będzie żadnej luki, żadnej przerwy. Wyniki ich obserwacji
będą jedynymi, jakie otrzymają naukowcy.
Ta myśl mimo woQ napełniała goryczą.
" * *
Courtauld nie wiedział, bo i skądże mógł wiedzieć, że w stacji niemieckiej Eismitte nie
działo się tak, jak sobie wyobrażał. Zamiast dwóch ludzi zimowało tam nieprzewidzianie
trzech. Nie w ciepłym, obszernym wygodnym domku, jaki przygotowali, o którym tyle
rozpisywała się prasa całego świata, ale w głębokiej, ziejącej odwiecznym chłodem grocie,
wykutej pośpiesznie w lodowym pancerzu.
Okutani po czubki nosów, po oczy, we wszystko, co tylko mieli ciepłego, marzli
potwornie w niewiarygodnie ciasnym pomieszczeniu. Minus piętnaście, minus dwadzieścia,
nieraz i minus dwadzieścia pięć stopni Celsjusza. W zgrabiałych palcach niczego nie mogli
utrzymać, rękawice darły się, wycierały, podobnie jak reszta pracowicie naprawianej odzieży.
Nie zaprzestali jednak obserwacji, nie przepuścili ani jednej, chociaż sił mieli coraz mniej.
Bez radia, bez łączności ze światem, z jedną trzecią zaledwie przewidzianych zapasów
żywności i paliwa. Bez światła nieraz, żeby zaoszczędzić nafty i świec, bez piecyka, który
złagodziłby mróz panoszący się w jamie lodowej, bez gorącej strawy najczęściej, która by ich
rozgrzała. Każdy suchar dziennej racji żywnościowej, każdy kawałek pemmikanu wydzielali
oszczędnie, skąpo i ważyli dokładnie, niemal co do grama.
Nerwy odmawiały posłuszeństwa. Czy wystarczy zapasów na trzech do końca ciężkiej
grenlandzkiej zimy? Czy przeżyją polarną noc w tych potwornych warunkach? Który z nich
ujrzy jeszcze 'kiedyś światło dnia? I czy zdoła powrócić do kraju, do życia?
Lęk przed tym, co niosły dni, przed tym złowrogim trzaskiem sklepienia, jaki
towarzyszył wolno płynącym godzinom, przed łoskotem pękającego pancerza lodowego był
nie do wytrzymania.
Nie wiedział o tym Courtauld. Nie wiedział także, że ten trzeci, doktor Loewe, nie
przewidziany w programie zimowania, nie pozostał tu dobrowolnie, że ciężkie odmrożenie
obu stóp przykuło go do mroznej pryczy, uwięziło w tej lodowni. Cierpiał katusze wiedząc,
jakim ciężarem stał się dla współtowarzyszy niedoli, ale był bezsilny. Pragnąc uratować nogi
przed gangreną, amputowali mu palce stopy. Jedynymi narzędziami, jakie mieli do
dyspozycji w Eismitte nożem składanym, szczypcami uniwersalnymi i piłką do cięcia
metali.
Nie wiedział, że ci trzej, pozbawieni łączności radiowej z bazą, przeżywali męki
niepokoju o los profesora. Dręczyło ich ponadto poczucie winy.
Nie wiedział, że uczestnicy niemieckiej wyprawy w bazie West Point wyczekują
[ Pobierz całość w formacie PDF ]