[ Pobierz całość w formacie PDF ]
porządkował krzewy, obcinał gałęzie, podlewał kwiaty, wyrywał pokrzywy i inne
chwasty, obserwował pszczoły, motyle i ptaki, wciąż nie mogąc się nadziwić ich
różnorodności, najróżniejszym odmianom i wielkiej niezgłębionej mądrości Stwórcy,
która sprawiła, że wszystko to było odpowiednio dobrane, zorganizowane i przemyślane.
Na przykład kielichy kwiatów były zbudowane tak, aby pszczoły mogły pobrać z nich
nektar. Drzewa z kolei dawały miejsce na ptasie gniazda, krzewy chroniły drobne owady.
Ksiądz Franciszek chodził ogrodowymi dróżkami, przystawał przy drzewach, gładził
je po spękanej korze, zastanawiał się nad ich wiekiem, patrzył błękitnymi oczyma na
białe pierzaste obłoki, cicho sunące po niebie. Słuchał szumu ślimaków, pełznących
cicho po ziemi. Brał je do dłoni, przyglądał się brązowym skorupkom, potem siadał na
ławce, zbitej z paru sosnowych desek, przymykał oczy i oddawał się rozważaniom.
Pewnego dnia, gdy wrócił do domu nieco wcześniej, zastał gospodynię, panią Halinę
Stefańską, bardzo zdenerwowaną.
Była to kobieta lat około pięćdziesięciu. Przysadzista, wzrostu mniej niż średniego, o
ciemnych oczach i starannie zaczesanych do tyłu czarnych włosach, ale już siwiejących,
najczęściej przykrytych jedwabną chustką. Charakter miała przykry i dokuczliwy, lubiła
przygadać, lecz niekiedy potrafiła okazać niespodziewaną wrażliwość. Rozpłakać się z
byle powodu i na byle co obrazić. Nie miała rodziny, żyła samotnie, pozostając w stanie
panieńskim. Często wyjeżdżała do pobliskiego miasta, gdzie przysiadywała długie
godziny przy grobie swoich rodziców.
Przyjechał do nas kleryk na praktykę oznajmiła sucho. Siedzi w kancelarii i
czeka na proboszcza...
Zaraz tam pójdę mruknął zmieszany niespodziewaną wiadomością.
Kleryk okazał się bardzo młodym człowiekiem. Był to mężczyzna wysokiego wzrostu,
jasnowłosy, bardzo przystojny, o osobliwych oczach, mających w sobie czar leśnych
ustronii. Przyjechał z Krakowa, tuż po studiach i tuż po krótkim stażowaniu w jednej z
miejscowych parafii, w której zbałamucił parę niewiast, wywołał kilka skandali i zmusił
władze kościelne do odesłania go w ciche i spokojne miejsce, aby tam się poprawił,
przemyślał swoje niegodne postępowanie i wrócił po jakimś czasie, gdy pamięć jego
wyczynów przyblednie, do pradawnej stolicy Polski. W Krakowie zostawił
doprowadzonych do ostateczności swymi wyczynami rodziców.
Rafał Aranowski przedstawił się i zaraz też dodał: Ksiądz Rafał Aranowski.
A witamy, witamy wyciągnął dłoń Franciszek Korecki. Jestem tutejszym
proboszczem...
I zaczął wypytywać go o Kraków, o ciasne miejskie ulice, które pamiętał tak dobrze,
jakby dopiero wczoraj po nich spacerował. O znajomych, z których większość już nie
żyła. Więc pytał o wszystko, nawet o kolor dywanów w pomieszczeniach uczelni, o
krzesła i stoły, a Aranowski odpowiadał szczegółowo, zaskoczony tą ciekawością starego
człowieka wobec świata odeszłego w mrok.
Tak wiele lat minęło powiedział ksiądz Korecki tylko ja o tym nie pamiętam.
Posmutniał i stracił ochotę do dalszej rozmowy. Ale dyskretnie przyglądał się
eleganckiemu białemu garniturowi, który nowoprzybyły miał na sobie. Zauważył
nienagannie śnieżny kołnierzyk koszuli, dostrzegł starannie wypastowane buty i
pomyślał, że być może ten człowiek rozminął się z powołaniem.
Rafał Aranowski rozpakował rzeczy. Poukładał je na półkach szafy. Na jej górze
położył walizkę i legł nieprzytomny na łożu, aby zebrać roztrzepane myśli i ochłonąć po
trudach podróży. Oddychał ciężko, chłonąc wzrokiem zielony gąszcz zarośli za oknem.
W niedzielę odprawił swoją pierwszą mszę świętą, podczas której wygłosił kazanie o
słabości woli ludzkiej, opierając je na Ewangelii według świętego Jana, na jej
fragmencie, w którym Piotr Apostoł trzykrotnie zapiera się Jezusa. Mówił tak pięknie i
wzniośle, używał takich porównań i wodził tak płomiennymi oczyma po wiernych, że
zamarli z wrażenia.
Tego dnia rozkochał w sobie wiele młodych kobiet, oczarowanych widokiem
pięknego księdza. Wpędził je w matnię zawiłych przypuszczeń i dociekań. Zmusił do
krążenia wokół parafii. Pozbawił spokoju w gorące noce. Zostawił na łasce ich własnej
wyobrazni, dającej plony niespodziewane nawet dla nich samych. Naraz znajdowały w
sobie ogromy uczucia i odwagę zdolną sprostać najsurowszym zakazom i najczulszym
słowom rodziców.
Osiemnastoletnia Katarzyna, córka jednego z robotników zatrudnionych w młynie
Salomona Goldmana, wiedziona gorączką zmysłów, niezdolna oprzeć się głosowi
rozsądku, krzyczącego do niej z głębi jej jestestwa, zaczepiła któregoś wieczoru Rafała
Aranowski, kiedy wychodził z parafii, aby pospacerować po ogrodzie. W jednej chwili
zburzyła jego spokój, i rozbudziła w nim swoim widokiem niepowstrzymane pożądanie,
gdyż ubrana była w piękną różową suknię, do której przypięła białą różę, a jej długie
kasztanowe włosy niczym świetlane promienie spływały ku stopom. Już wcześniej, w
przeciągu niewyobrażalnie dla siebie długich nocy i dni, przemyślała wszystkie słowa,
które mu powie, kiedy się spotkają. Lecz w tej chwili, gdy stał przed nią, patrząc na nią
przenikliwie swoimi niesamowitymi oczyma, straciła wszelki wątek i poddała się
przypadkowi.
Rafał Aranowski zauważył jej drżenie, odgadł jego przyczyny. Rozejrzał się wokół,
sprawdzając, czy nie ma świadków niemej sceny, po czym ostrożnie pociągnął Katarzynę
za sobą, usprawiedliwiając się z zawczasu Bogu z grzechu, który zamierzał popełnić.
Prowadził ją daleką i nieprzytomną, zagubioną w gąszczu słodkich oczekiwań i
przeczuciach konsekwencji, które spadną na jej głowę, gdy prawda wyjdzie na jaw.
Skuliła się w sobie jak ptak, gdy weszła do pokoju kleryka, pojmując, że w tym
momencie kończy się jej dzieciństwo i młodość zarazem, a zaczyna wiek dojrzały, od
którego już nigdy nie ucieknie i nigdy nie powróci do świata, właśnie się przed nią
zamykającego.
Wyszła nad ranem, gdy śladu już nie zostało z czarownego wieczoru, a blady i brzydki
świt pełzł po dworze. Wyszła przez okno, czując wciąż w kroczu ostry ból i wciąż
pamiętając ciepłe dłonie mężczyzny, ugniatające jej ciało, jakby pragnęły wycisnąć zeń
złocisty nektar.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]