[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zachowały się żadne ślady. Pagórki i kopce ograniczały pole widzenia w takim samym
stopniu co mgła. I w dodatku dwa z trzech nowych szlaków, środkowy i lewy, niebawem
zakręcały, tak że nie mogłam zobaczyć, dokąd biegną. Może to sprawiło, że zdecydowałam
się na prawe rozwidlenie, z pozoru prowadzące prosto.
W miarę jak szłam coraz dalej, te pokryte darnią ruiny, lub cokolwiek innego, czym
mogły być te kopce, robiły się coraz wyższe, aż w końcu sięgały znacznie ponad moją głowę.
I okazało się, że ta droga też zakręca. Co jakiś czas przystawałam, żeby nasłuchiwać, w
nadziei, że pochwycę jakiś dzwięk, który potwierdzi słuszność mojego wyboru.
Właśnie podczas jednej z takich przerw spostrzegłam miejsce, gdzie darń została
zdrapana z kamienia - ślad, że ktoś, lub coś, rzeczywiście tędy przechodził.
Miejsce to zwróciło moją uwagę, ponieważ odkryty kamień lśnił tak, że był
zauważalny nawet w półmroku zalegającym pomiędzy kopcami. Zbliżyłam się z nadzieją, że
znajdę tam ślad stopy, i lśnienie zmieniło się w srebrzyste pałanie.
Okazało się, że jest to tylko nieokreślona rysa, która nic mi nie powiedziała, z
wyjątkiem tego, że jest świeża. Chciałam wierzyć, iż zostawił ją Oomark.
Kiedy minęłam pierwszy zakręt, zobaczyłam, że moja droga stała się zawiłą plątaniną
ścieżek obiegających kopce, w większości pogrążonych w gęstniejącym mroku. Zrozumiałam
ze strachem, że nie mogę mieć nadziei na odnalezienie kogoś, kto chciałby się tutaj ukrywać.
Droga rozgałęziała się znowu i znowu, jakby była korzeniem, z którego wyrasta bezlik
mniejszych odrostów. Potem, tak jak korzeń, zaczęła się zwężać.
Przystanęłam. Otaczające mnie kopce były może dwa razy wyższe ode mnie, a
zalegający tu półmrok niemal tak gęsty jak wówczas, gdy mgła zbliżała się najbardziej. Nie
podobało mi się to, co widziałam przed sobą - lepiej wracać do pierwszego rozgałęzienia i
ruszyć dalej którąś z pozostałych dróg, pomyślałam. Pewnie nie pozwoli mi to odnalezć
śladów chłopca - nie mogłam mieć nadziei na taki uśmiech losu - lecz może wyprowadzi
mnie z tego nawiedzonego miejsca.
Bo że jest nawiedzone, na to mogłabym przysiąc. Byłam pewna, że jakieś istoty
przemykają na granicy mojego pola widzenia, albo czają się, szpiegując mnie. Niekiedy
dochodził do moich uszu upiorny, odległy chichot, przypominający szelest wiatru wśród
suchych liści, przywodzący mi na myśl szept nieziemskich głosów. Tutaj też, choć nigdzie
indziej na tym świecie nie odczuwałam wahań temperatury, było coraz cieplej. Tylko że to
ciepło nie niosło z sobą otuchy. Raczej wywoływało wrażenie, że kroczę po cienkiej
warstwie, dzielącej mnie od pochłaniających wszystko płomieni.
Przesunęłam językiem po wargach i pomyślałam o wodzie. Moje stopy poruszały się
niemal mechanicznie, szurając po ziemi, a w spowijających je resztkach wyściółki wiły się te
długie, szczupłe palce, jak gdyby chciały się uwolnić i wbić w glebę, co tak mnie
przestraszyło, kiedy zdjęłam buty.
Lecz gdy odwróciłam się, by wrócić po własnych śladach, w pełni pojęłam swoją
głupotę. Wszystkie te kręte drogi wyglądały tak samo, i nie potrafiłam powiedzieć, która z
nich przywiodła mnie tutaj, ani nawet określić ogólnego kierunku. Poczułam się jak w
pułapce i wraz z tym uczuciem przyszła panika, rozbijając w puch moje opanowanie.
Pobiegłam najbliższą ścieżką i, kiedy się rozdzieliła, skręciłam w prawo, a gdy rozdzieliła się
znowu, w lewo. Serce waliło mi jak młotem, strach wysuszył usta, a w głowie miałam taki
zamęt, że dla każdego, kto by na mnie polował, byłabym łatwym łupem. To, że znajdowałam
się w miejscu wrogim dla formy życia, jaką reprezentowałam, nie ulegało już dla mnie
wątpliwości, tak samo jak nie wątpiłam w to, że jestem obserwowana przez coś, co z
przerażającą cierpliwością czeka i chichocze, a czego ja nie potrafiłam ani nazwać, ani nawet
sobie wyobrazić.
I wtedy zrobiłam najtrudniejszą rzecz w moim życiu: zatrzymałam się, z trudem łapiąc
oddech, spojrzałam przed siebie i opanowałam strach. To prawda, że wszystkie drogi
wyglądały podobnie, lecz teraz usilnie walczyłam z paniką. Nie mogłam utrzymać stóp w
bezruchu. Uderzały w ziemię i wbijały się w nią, jakby żyły własnym życiem i nie słuchały
już mojej woli. A pragnienie, żeby zerwać szmaty nałożone z takim nakładem starań, było tak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]