[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gorzkim winie z Eruk.
 Uważaj na Milo, handlarzu!  wrzasnął radośnie ktoś z tyłu.  Ona już dzisiaj przyjęła
sporo owoców w płynie, może ci zgnieść te śliwki!
Robili dużo zamieszania. Ich krzyki i przytupywania rozlegały się po całej uliczce, a gdy
podeszli bliżej światło latarni ukazało wyraznie ich prawdziwe postacie
klatki piersiowe, gadzie, pełne śluzu twarze przypominające pyski wielkich ropuch.
 Precz! Precz ode mnie!  wrzasnął Narsus. Odwracając się gwałtownie, huknął głową o
jakąś kolumnę i zatoczył się do tyłu na wpół oślepiony.
 Co jest, bracie? Zraniłeś się?
 Nie!!! Puśćcie mnie!!!
Sięgnął po zakrzywiony nóż, którego zazwyczaj używał do krojenia owoców, i uderzył
wściekle po wyciągającej się ku niemu błoniastej, zakończonej szponami ręce demona.
 Czyś ty oszalał!  dobyło się charczenie z żabich ust  Zranił ją! Aapcie go, on śni!
Ale Narsus pojął prawdę, wreszcie ją pojął  dzień był nocą a noc była dniem, tylko śnił, że
się obudził. Obudził się dopiero teraz! Jeszcze raz uderzył ślepo nożem i pognał ku szerokiemu
bulwarowi, uciekając przed goniącymi go pokracznymi, oślizgłymi istotami, których żabie
wargi odsłoniły ostre kły.
 Uważajcie, on jest szalony! Zabił Milo! Obezwładnić go!!! Desperacko walczył, by wyrwać
się otaczającym go potworom, bił, odpychał, rzezał wokół okrwawionym ostrzem i biegł
biegł w kierunku domu, w kierunku jedynego bezpiecznego miejsca. Krew na nożu miała
zieloną barwę, ale trzymająca ostrze dłoń wciąż pozostawała, ku jego uldze, normalna, ludzka.
 Wezwać straże! Szaleniec morduje ludzi!
Tupiąca i sapiąca horda została gdzieś z tyłu. Dopadł drzwi domu i szarpnął energicznie.
Ustąpiły.
 Narsus wrócił wcześniej  rozległ się głos z wnętrza mieszkania.  Chodz, dziecko, na
ulicy jest jakieś zamieszanie.
Wskoczył do ciemnego korytarza i usłyszał za sobą trzask zamykanych ciężkich drzwi.
Jeszcze tylko szczęk skobla. Dopiero gdy zaczął wspinać się po schodach, dostrzegł w nikłym
świetle kaganka, kto podąża za nim  wysoka, o niemal męskiej budowie ciała kobieta, której
oblicze dopiero materializowało się w kłębach dymu. Tylko dwa czerwone punkty, jak
rozżarzone węgle, świeciły niezwykłym blaskiem tam, gdzie powinny znajdować się oczy. To
nie była jego matka. Kusząca piękność o rozpuszczonych włosach i krwistoczerwonych
paznokciach, odziana w skąpą czarną tunikę  to była Zeriti, demon z jego snów.
 Narsusie, czego się boisz? Chodz do mnie, synku. A to co? Nóż? Oddaj go, przecież go nie
potrzebujesz.
Wymykając się niosącemu śmierć dotknięciu, uderzył ślepo nożem, a potem odwrócił się na
pięcie i pognał na górę.
 Co
 Potwór! Zranił matkę! Dzieci, uciekajcie do środka.
Mknąc przed siebie, Narsus walczył z próbującymi go chwytać potworami. Te, które zostały
za nim, to nic w porównaniu z tym, co teraz miał przed sobą  gigantyczne rozkładające się
monstra, wielkie wijące się macki robaków, kłącza nieznanych roślin wyrastające ze ścian i
próbujące uwięzić go w swym uścisku. W górę, zakręt i w górę. Tuż za sobą słyszał kłapanie
potwornych szczęk.
Na górze dostrzegł drzwi. Tu na korytarzu na szczęście nie było nikogo, dopadł ich więc
jednym susem i szarpnął, otwierając sobie drogę ucieczki. To, co ujrzał przed sobą, nie było
pokojem ale wielką otwartą paszczą, różową i pulsującą wewnątrz, z kapiącą z języka śliną i
ostrymi zębami, które dostrzegł wyraznie, gdy potworne wargi rozchyliły się w oczekiwaniu na
żer.
Z wrzaskiem przerażenia Narsusu skręcił w bok. Podbiegł do okna i zerwawszy gwałtownym
ruchem cienką zasłonę, wyskoczył w ciemność. Ciało ciężko uderzyło o ziemię. Narsus leżał
nieruchomo, prawie nieświadomy dobiegających do jego zmysłów obrazów i dzwięków.
 Narsusie, moje dziecko. Biedny chłopcze, sny cię zabiły!
Matka klęknęła przy nim i próbowała unieść jego głowę, nie zważając na własną krwawiącą
ranę. A krew spływająca po jej piersi była czerwona  tyle jeszcze Narsusu zdołał dostrzec.
Potem zasnął.
XV
UCIECZKA Z OTCHAANI
Cały czas płynęli w górę rzeki. Z każdym dniem okolica stawała się coraz bardziej ponura.
Wioski gdzieś zniknęły, a uprawne pola stały się bardzo rzadkim widokiem. Oba brzegi
porastał teraz dziki las, prawdziwy gąszcz drzew. Pustynne równiny zostały zastąpione
stromymi wzgórzami o ostrych szczytach. Ustał niemal zupełnie ruch na rzece i rzadko można
było dostrzec jakiegokolwiek człowieka. Z rzadka tylko pojawiający się na wschodnim brzegu
zuagirscy jezdzcy obrzucali ich wyzwiskami albo posyłali ku nim strzałę, nie zsiadając nawet z
wierzchowców. Nie przypuścili jednak żadnego większego ataku.
Na zachodnim brzegu jedynym śladem ludzkiej obecności były pojawiające się od czasu do
czasu w gęstwinie drzew twarze, które znikały równie szybko, jak się pokazywały. Gdy zbocza
wzgórz po obu stronach Styksu zbliżyły się ku sobie, nieprzyjemne uczucie uwięzienia
spotęgowało się. W wąskiej dolinie rzeka płynęła szerokimi zakrętami, co znacznie zwiększało
dystans, który musieli pokonać. Często też, wiosłując na kolejnym zakręcie, załoga centyremy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • soundsdb.keep.pl