[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kurczowo wczepiający się w resztki poręczy rydwanu Conan obejmował jego
martwego woznicę; mogłoby się wydawać, że nieboszczyk jest jego odnalezionym po latach
ukochanym bratem. Cymmerianin zastanawiał się, czy przypadkiem skurczony szkielet na
starym, lecz pięknej roboty rydwanie, nie należy do samego Pronatosa. Sugerowały to resztki
srebrnych łusek na spękanej, porysowanej zbroi. Ta myśl sprawiła, iż barbarzyńca
wymamrotał pełne szacunku pozdrowienie i spróbował przesunąć się wzdłuż poręczy, by dać
przywódcy wyprawy więcej miejsca.
Niezależnie od prawdziwej natury niesamowitego pojazdu, wczepiony w poręcz
gwałtownie podskakującego rydwanu Conan musiał podjąć decyzję, czy próbować się na nim
utrzymać, czy zeskoczyć i starać się odnalezć drogę do obozu Khumanosa mimo
uniemożliwiającej orientację burzy. Cymmerianin stwierdził, iż mógłby zeskoczyć w bok bez
wielkiego uszczerbku dla zdrowia pod warunkiem, że nie zostałby zmiażdżony kołami
kolejnego pojazdu upiornej karawany. Zapewne po ustaniu wiatru bez trudu odnalazłby drogę
do miejsca, w którym zatrzymała się procesja z posągiem. Bukłak, kołyszący się przed nim na
rękojeści wbitego w szczelinę między deskami ilbarsyjskiego noża, zawierał dość wody, by
przeżyć dzień lub dwa.
Mimo niełatwego położenia, Cymmerianin czuł jednak ogarniające go upojenie pędem
rydwanu i radość z niezwykłej przygody. Natrafił wszak na klucz do zagadki trapiącej
mieszkańców pustyni od pokoleń. Czuł, że musi dotrzeć do zródła tajemnicy. Jeżeli jej
wyjaśnienie łączyło się z nagrodą króla Semiarchosa czy, jak wspominano w
opowieściach, znalezieniem legendarnego skarbu tym lepiej. Szansa na szaleńczą
przygodę sprawiła, że postanowił nie zeskakiwać z rydwanu.
Podczas swych morskich wędrówek Cymmerianin zdążył nauczyć się, że poddanie się
wiatrowi jest łatwiejsze, niż opieranie się jego sile w jednym miejscu. Na pędzącym rydwanie
piaskowa burza wydawała się słabsza i mniej wysuszająca, wiatr z mniejszą mocą szarpał
szatami Conana. Poszarpana plandeka rydwanu wydymała się i trzepotała, lecz nie wpadała w
łopot. Dający się srodze we znaki pustynnym wędrowcom mieciony pył wyglądał z toczącego
się pomostu jak statecznie sunące naprzód rozmigotane zasłony, przedzielone pasmami
słonecznego blasku. Opończe piasku z rzadka rozstępowały się na tyle, by Cymmerianin mógł
dostrzec niewyrazne kształty innych pojazdów na przykład jadący w przedzie kołyszący
się wóz, który pierwszy przetoczył się obok niego. Wytężając słuch w rzadkich chwilach
względnej ciszy, barbarzyńca łowił jednak poskrzypywanie kół w rozmaitych tonacjach
świadczące, że rydwan należy do dużej kawalkady.
Opętańcza jazda trwała prawie godzinę, nim wiatr zaczął cichnąć. O ile Conan mógł
się zorientować, rydwan pędził na południe. Burza ucichła zupełnie niespodziewanie. Rydwan
zwolnił ze skrzypieniem i stanął w miejscu. Obłoki kurzu opadły jak znikające duchy.
Cymmerianin znalazł się w niesamowicie wyglądającej okolicy odludnym wąwozie
w paśmie Krwi Attalosa, do którego nie zapuszczali się wędrowcy. Ze wszystkich stron
piętrzyły się czerwone zbocza, przypominające spływające na białe jak kość dno
wyschniętego morza potoki krwi. Za nim wzgórza zlewały się w jedną masę; ich stoki
zasłaniały wylot górskiej matni. W przodzie pięły się ku niebu najwyższe, karmazynowe
szczyty górskiego masywu. Dookoła stał orszak nieruchomych, wypłowiałych od słońca
wozów i rydwanów bez wozniców. Nieco dalej, w niewielkiej zatoczce między
krwawoczerwonymi wzgórzami wznosiła się poszarpana skała, przypominająca z grubsza
dziób statku. Upiorną karawanę Pronatosa tworzyła dziesiątka solidnych pojazdów. Były w
złym stanie: pustynne wiatry zdarły z nich farbę i metalowe okucia, a pełne dziur proporce i
plandeki wisiały w szarych strzępach, lecz mimo to nadal toczyły się przez pustynię na
skrzydłach wichury, tchnąć trwogę w serca poganiaczy wielbłądów.
Rydwan z Conanem zatrzymał się sto kroków za pozostałymi prawdopodobnie
wskutek ciężaru barbarzyńcy. Cymmerianin zszedł na ziemię, zabrał nóż oraz bukłak i zaczął
po kolei zaglądać do pozostałych pojazdów.
W paru z nich zachowały się doczesne szczątki podróżników szkielety w zbrojach.
Członkowie wyprawy Pronatosa zostali tam, gdzie dopadła ich śmierć prawdopodobnie
przy próbie wyrwania się niespodziewanej piaskowej burzy. Nie ostało się prawie nic więcej,
bowiem z upływem czasu w dnach pojazdów powstały liczne dziury. Uprzęże wlokły się za i
pod nimi pospołu z kośćmi wołów i osłów. Pustynne wiatry zamieniły ciężkie niegdyś wozy
w klekoczące szkielety jak gdyby nadnaturalna wola zadecydowała, iż po wieczne czasy
mają toczyć się po pustyni, pchane przez demony wiatrów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]