[ Pobierz całość w formacie PDF ]

spojrzeniem.
- Zlecę powtórne przeszukanie pałacu.
- Ja go wyrzuciłam! Po ostatnim morderstwie cisnęłam go do rzeki!
Kiwnął głową, jakby przyjmował ten fakt.
- Od każdej z nich brałaś pewien drobiazg. Na... pamiątkę. Co to
było? - Ostatnie pytanie, na które morderczyni musiała znać
odpowiedź.
- Broszka?
Paul zrobił krok ku dziewczynie, przykląkł na kolano i ujął jej zimne
dłonie.
- Anastazjo, dlaczego to robisz? - zapytał cicho. -Dlaczego bierzesz
na swoje sumienie czyjeś zbrodnie? Kogo chronisz?
- Siebie - odszepnęła, patrząc nań pociemniałymi oczami.
Zacisnęła palce na jego dłoniach i trwali tak przez kilka uderzeń
serca. Wreszcie Paul odetchnął głęboko, pogładził księżniczkę po
policzku i rzekł:
- Wrócisz do aresztu i pozostaniesz tam aż do wyjaśnienia sprawy.
Gdy odpowiedziała ze szczerą wdzięcznością: „Dziękuję", miał
pewność, że to nie ona. Ta pewność przyniosła mu jednocześnie ulgę i
rozczarowanie.
Przywołał gwardzistów i rozkazał im odprowadzić księżniczkę do
celi, w której była poprzednio.
- Traktujcie Jej Wysokość z szacunkiem - przykazał surowo. - Jest
świadkiem, nie podejrzaną.
Anastazja, która szła już do drzwi, obejrzała się nań ze zdumieniem.
Odprowadzał ją wzrokiem, ukrywając wszystkie uczucia, jakie nim
targały, głęboko, bardzo głęboko. Od tej pory nie mógł sobie pozwolić
na najmniejszy błąd.
- Gawryłow, do mnie. - Skinął głową na zastępcę, a gdy ten wszedł do
gabinetu, rzekł powoli, walcząc
sam ze sobą o każde słowo: - Odpowiadasz głową za pannę
Lubowiecką. Nie może zniknąć z Miasta, rozumiesz?
Młody człowiek uniósł brwi.
- Myślałem, że... - Obejrzał się na drzwi, za którymi zniknęła
księżniczka Romanowa.
- Myliłeś się. Ja zresztą też.
Robert Gawryłow powoli kiwnął głową. Jeżeli to Konstancja była
morderczynią, nie mogła im umknąć.
-Ja udam się do majątku Lubowieckich i popytam tu i ówdzie o nią i
jej ojca. Może powinienem uczynić to już dawno?
Inspektor nie miał sił, by przejść do swego domu, znajdującego się na
terenie cytadeli, i zdrzemnąć się choć te kilka godzin, które pozostały
mu do świtu. Kąpiel weźmie w łaźni dla żołnierzy, świeży mundur
trzymał tu, w gabinecie. Teraz pragnął zapaść w sen bez snów.
Położył się na sofie, całkiem wygodnej, gdzie spędził niejedną noc, i
zamknął oczy, pewien, że za chwilę zaśnie, ale... pod powiekami ujrzał
obraz Konstancji - delikatnej, filigranowej, niewinnej Konstancji,
takiej, jaką zapamiętał z ich ostatniego spotkania. Czy jej szczupłe,
miękkie dłonie, które całował, mogły zadać śmierć tylu istotom? Jak to
możliwe, by błękitne oczy, które patrzyły na niego z taką miłością,
nocami wypatrywały ofiar, a potem patrzyły, jak konają? Jak ta piękna,
młoda dziewczyna mogła być tak zepsuta, tak zwyrodniała?
Nie, to niemożliwe! To musi być ktoś inny, ktoś, kto kryje się w
cieniu i chichoce, widząc jak on, Paul, miota się w ślepym zaułku. Kto
mógł podrzucić Anastazji skrawki sukien pomordowanych dziewczyn?
Kto nienawidzi jej albo Maksa tak bardzo, by życzyć śmierci niewinnej
księżniczce?
Nagle poraziła de Briesa pewna myśl.
Był ktoś taki.
Ten trop też musiał sprawdzić. Ale najpierw wizyta w majątku
Lubowieckich, by raz na zawsze oczyścić Konstancję z podejrzeń...
Świt wstawał mglisty i pochmurny, gdy Paul dosiadał gniadego
wierzchowca i kierował go ku bramie cytadeli. Owszem, mógł jechać
karetą, gdzie byłoby ciepło i sucho, ale wolał poczuć wiatr na twarzy i
wilgoć we włosach. Konno poruszał się też znacznie szybciej, a in-
spektorowi spieszyło się do rozwiązania zagadki.
Ponaglał więc wypoczęte zwierzę do szybszego biegu, zostawiając za
sobą zmartwienia ostatnich dni. Płaszcz łopotał na wietrze niczym
krucze skrzydła, w olstrach przytroczonych do siodła miał dwa nabite
pistolety, bo czasem na podmiejskich gościńcach dochodziło do
napadów, lecz rabusie znali Paula de Briesa i woleli nie wchodzić mu
w drogę, albo po prostu miał szczęście, bo po kilkugodzinnej podróży
bez przeszkód dotarł po kilku godzinnej podróży do miasteczka,
leżącego obok celu jego podróży. Chciał zamienić kilka słów z
dowódcą posterunku, nim uda się do majątku Lubowieckich.
Na spotkanie wyszedł Paulowi starszy mężczyzna, odziany w
nieskazitelnie czysty i doprasowany mundur - widać i tu traktowano
służbę z należytą powagą.
Paul przedstawił się, uścisnęli sobie ręce i Karol Schmidt - tak
nazywał się dowódca posterunku - zapytał:
- Pan przejmuje teraz to śledztwo?
- Prowadzę je od początku - sprostował de Bries. Mężczyzna uniósł
brwi.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Dostałem wiadomość, że kogoś przyślą,
ale rozeszło się po kościach. Kto by się przejmował śmiercią takiej
gnidy...
Tym razem to Paul się zdumiał.
- Proszę wybaczyć, ale mówimy chyba o różnych sprawach. O jakiej
gnidzie pan mówi?
- No jak to?! O Kaźmirzu Lubowieckim! Zadźganym we własnym
łóżku, niczym prosię.
De Bries oniemiał. Ojciec Konstancji został zamordowany?! Jak to?!
Policjant, zadowolony z wrażenia, jakie zrobił, mówił dalej:
- Ot, trzy tygodnie temu przybiegł chłop z majątku, krzycząc, że stary
Lubowiecki leży bez życia, za to z nożem w sercu. Pospieszyłem z
dwoma podkomendnymi, wzywając po drodze koronera. Ten obejrzał
zwłoki, stwierdził, że Lubowiecki zmarł dwa dni wcześniej,
ewidentnie od noża, i pozwolił pochować ciało. Ja przeszukałem
miejsce zbrodni, stwierdzając ślady rabunku: pustą sakiewkę, zbitą
szybę w oknie,
takie tam... Nic innego, nic, co mogłoby wskazać zabójcę, nie
znalazłem, ale wie pan, stary mieszkał sam, wrogów miał, w długi
karciane popadł, jednym słowem: prosił się o taki koniec. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • soundsdb.keep.pl