[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nawet Owczarz zalał się łzami. Zlimak tylko odwrócił się i zasłonił twarz sukmaną jak rzymski senator, nie chcąc, aby inni
widzieli, że płacze. I w tej chwili coś mu do serca szeptało: "Ojcze, ojcze! żebyś ty był górę ogrodził płotem, nie utonęłoby
dziecko..."
Ale Zlimak odpowiedział sobie: "Nie ja winien; miał umrzeć, to i umarł, kiedy taka nadeszła godzina..." i kocieł znowu jechał
naprzód.
Rozdział IX
Zapadła jesień. Zamiast jasnych łanów szarzały smutne ścierniska, w jarach czerwieniły się krzaki, bociany ze stodół odeszły
precz, na południe. W lesie, jeżeli jaki las gdzie został, ledwieś dopatrzył ptaka, a w polu człowieka; chyba tu i owdzie po
niemieckiej stronie kilka bab w granatowych spódnicach wykopywały resztę kartofli. Nawet przy kolei skończyły się wielkie
roboty. Nasypy wzniesiono, grabarze i mularze rozbiegli się po świecie, a zamiast nich ukazywały się lokomotywy zwożące
szyny i podkłady. Z początku widziałeś na zachodnim krańcu nasypu tylko czarny dym jak z gorzelni; w kilka dni spomiędzy
żółtych pagórków wyjrzał komin, a nieco pózniej - komin osadzony na ogromnym kotlisku. Kocieł sam bez koni toczył się na
wozie i jeszcze ciągnął za sobą kilkanaście innych wozów, naładowanych drzewem, żelazem i ludzmi. Gdzie zatrzymał się, tam
ludzie zeskakiwali na ziemię, kładli na nasyp drewniane bale, do drzewa przybijali szyny i kocieł znowu jechał naprzód.
Owczarz co dzień przypatrywał się tym praktykom i rzekł raz do Zlimaka:
- Widzicie, jakie to sprytne!... Póki z góry, to puszczają se ładunek bez koni. Bo i po co mordować bydlęta w takim sposobie?
Ale jednego dnia kocieł z rzędem wozów stanął naprzeciw jaru. Ludzie zdejmowali szyny i podkłady, a on stał, dymił i zipał.
Stał z godzinę i Owczarz patrzył z godzinę, myśląc: jak oni go teraz ruszą z miejsca?
Nagle ku największemu zdumieniu parobka kocieł gwizdnął przerazliwie i ruszył się w tył razem z wozami bez niczyjej
pomocy. Teraz dopiero Maciek jak przez mgłę przypomniał sobie, że kiedyś galicyjskie bandosy opowiadały mu o maszynie, co
sama chodzi. Nawet przepili jego własne pieniądze, za które miał kupić buty.
- Jużci prawda, że ono samo chodzi, ale się też i wlecze jak stara Sobieska - pocieszał się Owczarz. W sercu jednak czuł obawę i
myślał, że takie zagraniczne sztuki nie wyjdą na dobre okolicy.
I chociaż zle rozumował, trafnie wróżył, bo wraz z ukazaniem się pierwszej lokomotywy zaczęły się w okolicy nie znane
dawniej kradzieże.
Od garnków suszących się na płocie i zapasowych kół na dziedzińcu do drobiu w szopach i koni w stajniach - wszystko ktoś
kradł. Koloniście Gedemu wydobyto ze spiżarni połeć słoniny; gospodarza Marcińczaka, kiedy wracał trochę podchmielony z
odpustu, jacyś z uczernionymi twarzami wyrzucili z wozu i sami nim pojechali, chyba do piekła. Nawet biednego krawca, Jojnę
Niedoperza, napadli w lesie złodzieje i wydarli mu krwawo zapracowane trzy ruble.
Zlimakowi pierwsza lokomotywa także nic dobrego nie przyniosła. Paszy dla bydła trudno się było dokupić; za to o zboże nikt
się u niego nie pytał, parę fasek masła starzało się w lochu nie sprzedanych, a drób sami jedli, bo i na to nie trafiał się kupiec.
Cały handel wiejski z koleją i z miasteczkiem zagarnęli Niemcy; nikt już nie chciał patrzyć na chłopskie ziarno i nabiał.
Siedział tedy Zlimak w izbie bez roboty (gdzież miał robić, kiedy nie stało dworu), siedział pod piecem, palił fajkę i myślał: czy
to tak zawsze będzie trudno o siano? czy już nigdy żaden handlarz nie wstąpi do niego po zboże, jaja i masło? czy nigdy nie
skończą się złodziejstwa? A tymczasem, kiedy on tak rozsądnie każdą rzecz w głowie rozważał, Niemcy ze swymi produktami
jezdzili po kilka mil w różne strony i wszystko sprzedawali. Złodzieje też swoją drogą kradli, gdzie tylko kto się nie upilnował
albo przy budynkach nie zaprowadził mocnych zamków.
- Na złe idzie! - mówiła Zlimakowa.
- Iii... Jakosik się to wyrówna - odpowiadał chłop.
BOLESAAW PRUS PLACÓWKA
56
O biednym Staśku po trochu zapominano. Czasem tylko matka położyła do obiadu jedną łyżkę za wiele i spostrzegłszy się
otarła oczy fartuchem. To znowu Magda, wołając Jędrka, przez prędkość nazwała go Staśkiem. To znowu Burek obiegał
niekiedy budynki, jakby kogoś szukał, a nie znalazłszy przypadał łbem do ziemi i szczekał. Coraz rzadziej jednak trafiały się te
wypadki.
Jędrek najmocniej uczuł śmierć brata. Z tego powodu nie lubił nawet siedzieć w izbie, lecz gdy nie było roboty, wałęsał się po
polach. Wałęsając się zachodził czasem na kolonię, do starego bakałarza, a tam przez ciekawość zaglądał do książki. Znał już z
połowę liter, więc bakałarz bez trudu nauczył go reszty; gdy zaś poznał cały alfabet, to znowu bakałarzówna dla rozrywki
pokazywała mu czytanie. I chłopak bąkał, niekiedy myląc się naumyślnie, aby go poprawiała, albo też zapominał liter, aby ona
pochyliwszy się nad książką dotknęła go ramieniem.
Gdy jednego razu przyniósł do chałupy elementarz i pokazał, co umie, uradowana Zlimakowa posłała bakałarzównej dwie kury i
pół kopy jaj. Zlimak zaś spotkawszy bakałarza obiecał, że da mu pięć rubli, jak Jędrek zacznie modlić się z książki, a doda
dziesięć, jeżeli chłopak nauczy się pisania. Dzięki temu, gdy nadeszła jesień, Jędrek bywał co dzień i parę razy na dzień w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]