[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ramionach Shane'a - aby ten młody człowiek zrozumiał, jak rzadki talent posiada.
Twierdzi, że matka zmusiła go do przyjazdu na obóz Wawasee. On sam wolałby obóz
bejsbolowy.
- Futbolowy - sprostował Shane z goryczą. - Nie chcę grać na flecie.
Dziewczyny grają na flecie.
Mówiąc to, patrzył na mnie wyzywająco, jakby spodziewał się, że zechcę
zaprzeczyć.
Nie odezwałam się. Nie mogłam. Nadał byłam w mocy uroku. Myślałam
tylko: Shane? Shane gra na flecie?. Powiedział, co prawda, że gra na flecie
ręcznym , ale wzięłam to za głupi żart.
Nie mogłam uwierzyć. Shane grał tak cudownie na instrumencie, który ja
również wybrałam? Shane? Mój Shane?
Profesor Le Blanc kiwał smętnie głową.
- Nie bądz śmieszny - zwrócił się do Shane'a. - Większość wielkich flecistów
na świecie to mężczyzni. Z twoim talentem, młody człowieku, pewnego dnia możesz
znalezć się wśród nich.
- Nie, jeśli przyjmą mnie do Niedzwiedzi - zauważył Shane.
- No tak - odparł profesor Le Blanc, lekko zaszokowany. - Ee, wtedy może
nie...
- Czy to już koniec lekcji? - zapytał Shane, wykręcając szyję, żeby spojrzeć
profesorowi w twarz.
- Eee - mruknął profesor. - Tak, rzeczywiście, koniec.
- Dobrze - powiedział Shane, wkładając futerał z fletem pod pachę. - No to
spadam stąd.
Po tych słowach wymaszerował z pokoju.
Razem z profesorem Le Blanc spoglądaliśmy za nim przez dłuższą chwilę.
Potem nauczyciel jakby się ocknął i otwierając drzwi do klasy, powiedział z
wymuszoną wesołością:
- No, dobrze, zobaczmy, Jessico, co ty potrafisz. Zagraj coś dla mnie. -
Podszedł do pianina stojącego w kącie pokoiku o rozmiarach małej garderoby, usiadł
na stołku i wyjął palmtopa. - Zwykłem oceniać poziom umiejętności moich uczniów,
zanim zabieram się do lekcji.
Otworzyłam futerał i zaczęłam składać instrument, ale myślami błądziłam
gdzie indziej. Przeżywałam to, co się wcześniej zdarzyło. Nie mieściło mi się w
głowie, że Shane potrafił tak grać. Nie mogłam uwierzyć. Dzieciak grał pięknie,
poruszająco, jakby dawał się porwać melodii, a każdy dzwięk wydawał się anielsko -
niemal boleśnie - czysty. Ten sam Shane, który podczas lunchu władował sobie
całego hamburgera do ust - byłam świadkiem - bułkę i wszystko, a potem połknął,
praktycznie w całości, tylko dlatego, że założył się z Arturem. Ten sam Shane. Ten
Shane potrafił grać jak anioł.
I wcale mu na tym nie zależało. Wolałby jechać na obóz piłkarski.
Kłamał. Zależało mu. Nikt nie mógłby tak grać, gdyby mu nie zależało. Nikt.
Przyłożyłam flet do ust i zaczęłam grać. Nic specjalnego. Green Day. Time of
Our Lives. Trochę dodałam od siebie, bo to dość prosta piosenka. Ale myślałam tylko
o Shanie. Musiał mieć niezgłębione pokłady uczuć, żeby wznieść się do takiego
poziomu.
A on chciał grać w futbol.
W którymś momencie mojego recitalu profesor Le Blanc podniósł głowę znad
palmtopa i zaczął mi się przyglądać. Kiedy skończyłam, powiedział:
- Zagraj, proszę, coś innego.
Sięgnęłam po swój rezerwowy utwór. Fascynująca melodia. Wszystkim się
podoba. W każdym razie podobała się mojemu tacie, kiedy ćwiczyłam w domu.
Zwykle grałam to dwa razy szybciej, żeby mieć z głowy. Teraz też tak zrobiłam.
Dlaczego dziecko, obdarzone takim talentem muzycznym, zachowywało się
tak koszmarnie, zastanawiałam się. Ten chłopak, który przed chwilą wydobył z fletu
nieziemsko piękną muzykę, dziś rano powiedział Lionelowi, że zamoczył jego szczo-
teczkę do zębów w ubikacji - wtedy, oczywiście, kiedy Lionel już ją włożył do ust.
Jak to możliwe? Nie mogłam pojąć.
Profesor Le Blanc przerzucał papiery w teczce.
- Proszę - powiedział. - Teraz to. - Położył książkę z nutami na stojaku przy
moim krześle.
Brahms. I Symfonia. O co mu chodziło, żebym zasnęła? To była zniewaga.
Rany, grałam to w pierwszej klasie. Przesunęłam palcami po otworach fletu. Mój flet,
rzecz jasna, ma otwory jak trzeba. To zabytkowy instrument, odziedziczony po
jakimś tajemniczym członku klanu Mastrianich, który wszedł w jego posiadanie w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]